Aleksander Lidtke „Stach”
Nazywam się Aleksander Lidtke, urodzony 5 marca 1924 roku w Kramsku (województwo poznańskie). W Powstaniu Warszawskim walczyłem na Mokotowie w stopniu starszego strzelca z cenzusem, pseudonim mój „Stach”.
- Mokotów, grupa artyleryjska „Granat”?
Mokotów, „Granat”.
- Proszę powiedzieć, urodził się pan w województwie poznańskim, jak pan wspomina swoje dzieciństwo, tamte lata?
Tych lat nie mogę wspominać dobrze dlatego, że mój ojciec jako urzędnik kolejowy bardzo często zmieniał miejsca zamieszkania wraz z kolejnym awansem, więc mogę tylko powiedzieć, kiedy byłem starszy. [...] Kiedy ojciec był naczelnikiem stacji we Włocławku, to tam chodziłem do gimnazjum [imenia] ks. Jana Długosza i zrobiłem trzy klasy gimnazjalne przed wojną. Potem ojciec dostał przeniesienie do Sosnowca, tam był naczelnikiem stacji i tam właściwie (w Sosnowcu) zastała nas wojna.
Miałem rodzeństwo. Najstarsza była siostra Maria, która wyszła za mąż za Witolda Mieszczańskiego – również żołnierza Armii Krajowej, również walczącego w Powstaniu Warszawskim, następnie mój brat Stanisław Lidtke, który wyjechał do Francji w 1940 roku – był tutaj w partyzantce francuskiej FFI, a następnie ożeniony z córką pułkownika francuskiego Kondusze [fonet.], dziwnymi drogami dostał się do Armii Andersa i walczył pod Monte Cassino. Zmarł trzy lata temu. Jeszcze mam najmłodszego brata, który był cały czas w Polsce – Wojciech Lidtke, urodzony w 1927 roku, również zmarł kilka lat temu.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny? Był pan wtedy w Sosnowcu?
Nie, ponieważ to było lato bardzo upalne, ojciec mój z rodziną całą jechał do Kut (to jest granica rumuńska, nad Tremoszem) i tam nas wysłał – matkę z nami, sam natomiast pozostał w Sosnowcu. Któregoś dnia przyjeżdża do nas i mówi: „Dzieci, jest źle. Niedługo wybuchnie wojna, jestem zmobilizowany.” Ponieważ koleje na wypadek wojny były militaryzowane, został oddelegowany w stopniu pułkownika do sztabu kolejowego w Modlinie. Mówił: „Wy nie możecie tutaj zostać, bo granica jest bardzo niebezpieczna.” Dał nam skierowanie do swego przyjaciela, pułkownika Kiwerskiego. To był majątek Motyczyn pod Lublinem i tam myśmy wyjechali i czekaliśmy na wybuch wojny... I w końcu 1 września 1939 roku wojna wybuchła. My jako młodzi ludzie sądziliśmy, że się skończy bardzo szybko, bo mówią nam: „Anglia nam pomoże, Francja nam pomoże.” Jak dziś pamiętam, ukazały się około 4 września gazety z wielkimi nagłówkami: „500 samolotów francuskich nad Niemcami”, „Berlin w gruzach!” Jak ta pomoc wyglądała, to my dobrze wiemy.
Pierwsi weszli Niemcy, którzy zachowali się stosunkowo przyzwoicie. Ale któregoś dnia obudziliśmy się, bo zbudziły nas jakieś trzaski, jakieś zgrzyty; wybiegliśmy przed dom, okazało się, że wjechały czołgi rosyjskie. Zobaczyliśmy wtedy po raz pierwszy czołgi rosyjskie, za nimi piechota rosyjska, radziecka – strasznie ona nędznie wyglądała w porównaniu z żołnierzami niemieckimi. Zaczęły się rabunki, gwałty, zegarki [ginęły], rowery... Tak się zachowywali żołnierze radzieccy, którzy przyszli żeby nas wyzwolić. Tak to się zaczęło. Kiedy pan wstąpił do konspiracji?
- Ktoś panu to zaproponował? Jak to się odbyło?
Odbyło się to w ten sposób, że któregoś dnia przyszedł do nas kolega (który zresztą istnieje w spisie Dwudziestego Piątego [Pułku Piechoty]) – „Kurzawa”, ojciec jego miał bardzo wysokie stanowisko przed wojną – był pułkownikiem dyplomowanym i którymś tam ze współpracowników [generała] Śmigłego) i mówi: „Słuchaj, Olek, trzeba coś robić. Zgadzasz się?” Ja mówię: „Zgadzam się.” Zaprzysiężył nas – oprócz tego zaprzysiężył również mojego brata ciotecznego, Ulatowskiego Czesława i w ten sposób poznaliśmy się piątkami, to znaczy był „Kurzawa”, „Cień” Ulatowski, Lidtke Aleksander „Stach”, „Grot” Maciek Rogowski i „Smutny”, którego nazwiska w tej chwili nie pamiętam. Piątkami się znaliśmy.
Byłem przydzielony przede wszystkim [do] ukończenia podchorążówki. Kończyliśmy podchorążówkę, znaczy studiowaliśmy podchorążówkę, bo jej nie ukończyłem, a należałem do plutonu zespołu „Mina”, to był [pluton] sapersko-minerski. Naszym zadaniem była dywersja na szlakach kolejowych, to znaczy wysadzaliśmy pociągi – udało nam się rozkręcić szyny, wysadzić dwa pociągi, które biegły na wschód z żołnierzami. Następnie była taka dywersja, że zdobyliśmy na dworcu w Gorzkowicach namioty niemieckie dla oddziałów leśnych. Była akcja, którą do dziś pamiętam i ta była najtragiczniejsza... Otrzymaliśmy rozkaz wykonania wyroku na konfidencie. Dziewięć kilometrów od Piotrkowa Trybunalskiego jest taka miejscowość Przygłów, doszliśmy tam nocą, wyciągnęliśmy go z domu i odczytany był mu wyrok: „Za zdradę i współpracę z Niemcami w imieniu dowództwa Armii Krajowej skazany zostałeś na karę śmierci.” W momencie, kiedy to zostało odczytane, dostał strzał, niestety w tył głowy... To była najtragiczniejsza akcja dla mnie dlatego, chociaż inne były bardzo okropne, ale wtedy to ja miałem żołnierzy do których strzelałem, a tu musiałem strzelać do człowieka... bezbronnego. Zdrajcy, ale bezbronnego. I więcej takiej akcji w życiu już nie chciałem mieć i nie miałem. Zresztą, nie miałem wyboru – byłem do rozkazu.
- Gdzie pan wtedy przez cały czas mieszkał?
W tym okresie mieszkałem w Piotrkowie Trybynalskim, ponieważ ojciec... Jak myśmy wrócili już po katastrofie wrześniowej do Sosnowca, zaczął pracować jako zwykły prosty urzędnik w Łazach pod Sosnowcemn na stacji kolejowej. Któregoś dnia mówi: „Dzieci, niedobrze jest. Niemcy zaliczyli Sosnowiec jako Śląsk i wszystkich młodych ludzi pochodzenia niemieckiego (a my mamy niemieckie nazwisko) będą zabierać do wojska.” Wtedy ojciec wywiózł mnie do Piotrkowa Trybunalskiego do swojej rodziny ciotecznej – Felkerów i tam znalazłem się w roku 1941 w styczniu.
Pracowałem w hucie „Kara”, to jest huta szkła. Najpierw pracowałem jako robotnik, a potem, dzięki protekcji, jaką miały ciotki, dostałem się do biura i pracowałem jako urzędnik.
- Z panem Ulatowskim (pseudonim „Cień”) zdobył pan bardzo cenne klucze, tak? To była słynna akcja...
To właśnie z Czesławem Ulatowskim, moim bratem ciotecznym była akcja na budkach – mieliśmy za zadanie zdobyć klucze do rozkręcania szyn – zrobiliśmy tę akcję wspaniale. Była na tyle ciekawa, że wychodząc strażnik z budki był bardzo przejęty, a myśmy chcieli, żeby on nie zawiadamiał policji, więc Czesiek Ulatowski „Cień” położył mu kamień na plecach (bo on leżał na ziemi plackiem) i mówi: „To jest granat, jak się ruszysz, to zostaniesz rozszarpany” i mieliśmy czas na tak zwany odskok. A ponieważ myśmy mieszkali niedaleko [...], to było dziesięć minut od ulicy Kwiatowej gdzie była willa moich ciotek, to od razu przeszliśmy do domu. Tylko akcja ta się o tyle niemile skończyła, że pół godziny po nas przechodził patrol akowski, a Niemcy już byli zawiadomieni, że tam była akcja i stoczyli walkę z tym patrolem niemieckim i zginęło kilku żołnierzy Armii Krajowej – właściwie akcja nasza była udana, ale zakończenie było tragiczne.
- Później zaczął się tworzyć 25. pułk piechoty?
25. pułk piechoty powstał właściwie z zalążków dywersji, to znaczy z tych przede wszystkim żołnierzy, którzy pracowali w Kedywie. Ja w tym czasie już byłem w Warszawie.
- A dlaczego pan pojechał do Warszawy?
Dlatego pojechałem do Warszawy, że dostałem cynk od szefa żandarmerii niemieckiej, który zajmował jeden z pokoi u moich ciotek. [On] mówi: „Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale interesuje się tobą gestapo.” On to powiedział w dobrej wierze, ponieważ byli różni Niemcy, to był taki przyzwoity trochę Niemiec. Wtedy zdecydowałem, że muszę opuścić Piotrków [Trybunalski] i udać się do Warszawy.
- Pana ciotki w Piotrkowie Trybunalskim jak się nazywały?
Felker.
- Gdzie dokładnie znajdowało się ich mieszkanie?
Piotrków [Trybunalski], ulica Kwiatowa 12.
Wyjechałem do Warszawy i tam zostałem zatrudniony u swego wuja na [ulicy] Senatorskiej pod [numerem] szóstym. [Wuj] prowadził sprzedaż beczek, to był brat mojej matki, nazywał się Wacław Herbich. Momentalnie chodziło o zmianę mojego nazwiska dlatego, że na pewno szukano by mnie. Skomunikowałem się z Jankiem Herbichem, porucznikiem „Godzimierzem” i on wyrobił mi dowód osobisty, oczywiście nielegalnie, tak zwaną „kenkartę” na nazwisko Tadeusz Skibiński i pod tym nazwiskiem występowałem już w Warszawie, pracowałem u wuja i jednocześnie byłem już przydzielony do plutonu technicznego „Godzimierza” i z nim miałem stały kontakt.
- Czym się pan wtedy zajmował w tym plutonie?
Powiem szczerze, w tym plutonie, to się już niczym nie zajmowałem, dlatego nawet zdziwiony byłem. Rozmawiałem często z „Godzimierzem”: „Dlaczego wy żadnych akcji nie przeprowadzacie? Myśmy przeprowadzali akcje. Ty mnie się pytasz, kiedy ja wstąpiłem do AK, a nie zapytałeś ile akcji mam za sobą.” I właściwie [to] był taki sposób wyczekiwania na Powstanie Warszawskie. Czekaliśmy wszyscy, że to Powstanie musi wybuchnąć. Moja akcja była właściwie zerowa w tym okresie.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego?
Wybuch Powstania Warszawskiego zaczął się dość dziwnie, przede wszystkim zaobserwowaliśmy duży ruch wojsk niemieckich. Przejeżdżały przez Warszawę czołgi, różne wozy pancerne, [przemieszczały się] wojska niemieckie – piechota. Od czasu do czasu słychać było jakieś suche trzaski – najprawdopodobniej to samoloty alianckie od czasu do czasu spuszczały jakieś bomby, czy może to były pociski artyleryjskie. W każdym razie atmosfera była bardzo gorąca. Wiedzieliśmy, że coś wisi w powietrzu. My, akowcy, czekaliśmy na wybuch Powstania Warszawskiego, bo dzisiaj często się mówi, czy ono było słuszne, czy niesłuszne. Dla nas ono było słuszne dlatego, bo gdyby dowódcy nasi nie dali nam rozkazu, to my byśmy sami poszli. Nas szkolono, nas uczono, nam mówiono, że kiedyś się z Niemcami rozprawimy i dlatego logicznie dzisiaj możne to być tylko tłumaczone przez tych, którzy w tym Powstaniu nie brali udziału. Bo sensu logicznego na pewno nie było, ale był sens, żeby nasz entuzjazm akowski jednak rozładować, żeby udowodnić światu, że Polska nie tylko jest natchnieniem narodów, jak wyraził się kiedyś prezydent Roosevelt, ale Polska to jest ciało żywe, które żyje i organizuje walkę. Jedyna w Europie, która nie poddała się Niemcom to była Polska.
- Wróćmy więc do Powstania Warszawskiego...
Wtedy obserwując to wszystko często zastanawialiśmy się, na co oni czekają, dlaczego zwlekają? Dlaczego Powstanie nie wybucha? Któregoś dnia (ponieważ mieszkałem na [ulicy] Senatorskiej pod [numerem] szóstym) przylatuje do mnie „Godzimierz” i mówi: „<< Stachu >>, szykuj się szybko, bo zdaje się, że dzisiaj wybuchnie Powstanie” i od razu zabrał mnie ze sobą na Mokotów. Stanęliśmy przy ulicy Łowickiej i ulicy Fałata, i tam czekaliśmy na wybuch Powstania – była gdzieś godzina, może dziesiąta, jedenasta. Nie ma, nie ma..., trochę się nudziliśmy, w końcu jeden [z nas] o pseudonimie „Goebels”(nie pamiętam jego nazwiska) zanucił piosenkę „Żołnierz drogą maszerował...”, która była wtedy bardzo znana, myśmy to podchwycili i zaczęliśmy śpiewać różne piosenki polskie, legionowe, i tak dalej. I tak mniej więcej do godziny szesnastej. O godzinie szesnastej byliśmy już bardzo zniecierpliwieni. W końcu ktoś wywiesił flagi biało-czerwone na domach. „Aaa.. to znaczy się jednak zaczyna.” O godzinie siedemnastej dokładnie padły pojedyncze strzały – nie od nas, nie wiem kto strzelał. Patrzymy – pojawiają się Niemcy. Ponieważ uzbrojenie naszego plutonu było bardzo kiepskie, bo było nas chyba dwadzieścia osób, mieliśmy tylko broń krótką i granaty (nawet nie obronne, a zaczepne), rzuciliśmy te granaty zaczepne, które robią bardzo dużo huku i... Niemcy wycofali się za barykadę, która była tam ustawiona i potem długo żeśmy ich nie widzieli. Dopiero pod wieczór zaczęła się strzelanina, Niemcy zaczęli się zbliżać, a do nas zaczęły dociągać już inne oddziały, także w sumie było nas chyba już ponad osiemdziesiąt osób. Oni byli już lepiej uzbrojeni. Podjęliśmy bardzo krótką walkę z patrolami niemieckimi, które podchodziły, ale jeszcze nie ze zorganizowaną nawałą niemiecką. W końcu, gdzieś po północy, otrzymujemy rozkaz (ponieważ nie mieliśmy właściwie amunicji, ani dobrej broni) wycofania się do lasów – podobno tam miały być oddziały, które zaopatrzyć nas miały w broń. Wycofanie do lasów szło przez jakieś ogródki działkowe, posuwaliśmy się w kierunku Służewia. Tutaj stoczyliśmy jedną z bardziej zaciętych walk. Na Służewie był klasztor i my przechodząc obok niego nie wiedzieliśmy zupełnie (bo nie mieliśmy żadnego rozpoznania), że w klasztorze stoi oddział lotników niemieckich. Oni widząc nas, zaczęli strzelać do nas z karabinów maszynowych. Jakie były nasze szanse? Żadne! Nie mieliśmy ani piatów, ani armatek... W końcu Czesiek Ulatowski rzucił granatem obronnym w bramę (gdzieś go zdobył), ta brama klasztorna się otworzyła, wybiegli Niemcy i... wtedy podjęliśmy z nimi walkę. Walka była okropna, naprawdę. Pamiętam, że zginęło ponad pięćdziesiąt procent stanu naszych żołnierzy, naszych ludzi... Pamiętam, że były takie zarośla obok, bo klasztor był przy drodze, przy szosie, [obok] kartofliska, zacząłem się czołgać w tych kartoflach (bo już mi właściwie amunicji zało, miałem tylko broń krótką – jakiegoś starego amerykańskiego colta) i słyszałem tylko pojedyncze wystrzały – to Niemcy, którzy wyszli (lotnicy), dobijali naszych rannych żołnierzy... Wycofując się, po prostu ryjąc nosem w ziemi, wziąłem [i schowałem] się do takiej małej chatki. Otworzyłem oczy (bo właściwie miałem oczy [zaklejone] błotem) i... wychodzi jakiś chłop i [mówi]: „Ja pana nie wpuszczę, bo pan mi dzieci wystraszy.” I zaryglował się. Doczołgałem się na podwórze i widzę – w piwnicy są odgięte kraty, włożyłem głowę – głowa przeszła, ramiona przeszły i runąłem w dół piwnicy głową na dół. Całe szczęście były tam kury, gospodyni trzymała kury, wpadłem w stado kur i to trochę złagodziło mój upadek. Nikt mi nie otworzył, siedziałem z kurami. Szczęśliwie miałem zegarek, patrzę i mówię: „Ja już bym nie żył, ale zegarek chodzi!” I tak czekałem..., nie wiem która była godzina, straciłem poczucie czasu. Nareszcie słyszę głos: „No to co wy tak długo go trzymacie?! Przecież Niemcy już poszli, wypuśćcie tego człowieka!” Okazało się, że[to] wuj tego gospodarza przyjechał grójecką kolejką. Gdzieś o godzinie siódmej rano, wypuścili mnie z tej piwnicy. Wstąpiłem do nich na górę. [Mówią:] „Panie, jak pan wygląda, niech się pan przejrzy!” Patrzę w lusterko, a ja mam całą twarz pokrwawioną. Ale nie od kul, ani od pocisków – łodygi [tak mi] twarz porysowały, że krew spływała. Potem patrzę na płaszcz, który miałem na sobie – jest przestrzelony w dwóch miejscach... Do dziś nie wiem, dlaczego ja nie zostałem ranny, Bóg jeden wie? Chyba Bóg mnie wtedy jakoś ocalił, (później też mnie ocalił). I gospodarz do mnie mówi: „Pan się może tylko przespać tutaj, do [godziny] dwunastej, bo Niemcy szukają i rozstrzeliwują gospodarzy, którzy powstańców trzymają”. Położyłem się w kuchni na podłodze (pełno robactwa tam było, muchy strasznie gryzły) i usnąłem jak kamień. Obudziłem się gdzieś o godzinie jedenastej i mówię [do siebie]: Trzeba iść dalej, bo tak powiedział gospodarz” i zacząłem się przedzierać w stronę Królikarni, bo usłyszałem, że tam [są] jakieś oddziały akowskie – żeby się chociaż z nimi połączyć i ...faktycznie – było słychać strzały. Ale kiedy doszedłem mniej więcej na wysokość Służew, strzały umilkły...Ci, którzy tam byli – garstka żołnierzy AK – musieli albo zginąć, albo Niemcy ich wzięli do niewoli (jeśli oni w ogóle brali do niewoli, bo nie wiem...). I znowu jestem sam, znowu jest noc. Pukam w końcu znowu do jakiejś chaty i tym razem otwiera mi drzwi młody człowiek i mówi: „ A, pan chyba powstaniec, proszę, niech pan wejdzie dalej!” Przyszedł, [mówi:] „Jak pan wygląda?” Dał mi wodę, obmył mnie, troszeczkę mnie opatrzył (te bruzdy) i mówi: „Niech się pan położy, prześpi.” Jak runąłęm, obudziłem się o dziewiątej rano, a on do mnie mówi: „Ja pana cały czas obserwowałem, czy pan faktycznie był powstańcem, przejrzałem pana dokumenty (a miałem dokumenty żołnierza Powstania Warszawskiego). Faktycznie, jest pan powstańcem.” Tam u niego przesiedziałem dwa tygodnie, przychodzili inni ludzie z Warszawy, uciekinierzy... Kiedyś poszedłem do kościółka na mszę świętą. Ksiądz z ambony mówi: „Słyszałem, że tu na naszym terenie ukrywają się powstańcy. Ja was proszę, wyjdźcie stąd, chłopcy, bo tu zaraz wystrzelają całą wieś za was.” Poszedłem do spowiedzi, wyspowiadałem się, przystąpiłem do komunii i w pewnym momencie patrzę, z lewej strony – „Godzimierz”, mój kuzyn! Radość była straszna! Ucałowaliśmy się, pomodliliśmy się za dusze poległych naszych kolegów i postanowiliśmy wrócić do Warszawy. Dowiedzieliśmy się, że w lasach koneckich są oddziały, które w ramach akcji „Burza” podchodzą pod Warszawę, więc do nich dołączymy. I znowu, za dwa dni ruszamy nocą w poszukiwaniu tych oddziałów. Doszliśmy do Piaseczna, nie wiem, czy pomyliliśmy drogę, czy nie („Godzimierz” nawet nie miał mapy). W Piasecznie przeszliśmy patrole, które nas przepuściły. Jak się później okazało, byli to Węgrzy, którzy do powstańców podchodzili bardzo łagodnie. W końcu natknęliśmy się na jakiś oddział i to był oddział porucznika Lancy. Dołączyliśmy do tego oddziału. Lanca mówi: „Przyszedł rozkaz, że ludzi Warszawa nie potrzebuje, broń tylko potrzebuje. Do Warszawy już nie idziemy, akcja „Burza” jest odwołana, będziemy się bić tym, co mamy, ale tu – w lasach z Niemcami.” Dziwna to była organizacja, dziwny był oddział Lancy, bo unikał spotkania z Niemcami. Nazwaliśmy go z Jankiem „generał Odskok” – ile razy usłyszał, że gdzieś są Niemcy, to z całym oddziałem, który był dobrze uzbrojony (liczył ponad sto dwadzieścia osób), odskakiwał! Nie byliśmy zadowoleni, ale co było robić... W końcu któregoś dnia, pod koniec sierpnia w miejscowości Ruski Bród prosto z marszu, wyczerpany (bo maszerowaliśmy w nocy) leżałem w stodole, usłyszałem głosy: „Tak, sa tu oddziały dwudziestego piątego pułku [piechoty]. W Stefanowie, niedaleko stąd.” Jak usłyszałem: „dwudziesty piąty pułk”, to pomyślałem, [że] to mój pułk rodzimy, chyba innego nie ma! Szybko wybiegłem. Jakiś młody człowiek był na „pościgówce”. „Pościgówka” to byli żołnierze wydzieleni z pułku, który stacjonował, w poszukiwaniu żywności, taka podwoda jak gdyby, dobrze uzbrojeni, płacili „góralami” fałszywymi, albo fałszywymi dolarami, które dostawaliśmy ze zrzutów. Podchodzę do niego, [pytam]: „Gdzie jest dwudziesty piąty pułk?” [On na to]: „A ty kto jesteś?” [Mówię]: „Stach.” [On pyta]: „A skąd?” „A z Miny, z Piotrkowa.” „No toż to twój pułk! To co ty tu robisz?! Chodź z nami, podwieziemy cię.” Zgłaszam się do Lancy, a porucznik Lanca początkowo mówi: „Niedobry to żołnierz, który swoje oddziały opuszcza.” Ja mówię: „Panie poruczniku, melduję, że moim oddziałem rodzimym jest dwudziesty piąty pułk. Pana oddział jest tylko oddziałem przygodnym.” [Porucznik na to]: „No tak,....ale bez broni”, [a ja mówię]: „Nie, bez broni ja nie odejdę.” W końcu zgodził się... Przyjechaliśmy [w miejsce], gdzie stał XXV pułk...
- „Godzimierz” też z panem odszedł, tak?
Nie. Przyjechaliśmy tam, melduję się u szefa sztabu, kapitana Morusa. [Jakież było] moje zdziwienie?! Morus, okazuje się, mój kolega, który ze mną pracował w hucie „Kara” pod nazwiskiem Wister (właściwe jego nazwisko było – Moraczewski)! On mówi: „Stach, co ty tu robisz?” Ja mówię: „Jak to co, ja chyba jestem twoim podwładnym.” Jaka była konspiracja, że myśmy razem pracowali i nie wiedziałem, kto jest moim dowódcą! On był szefem Kedywu. Jakaż była szalona konspiracja w Armii Krajowej... On mówi: „Słuchaj, ciebie to ja przydzielam do kompanii cekaemów.” W kompanii cekaemów był pluton sapersko-minerski „Ambrożego”, więc prosiłem, bym został w tym plutonie. „Ambroży” się ucieszył, bo znaliśmy się z konspiracjii, z Kedywu, z Piotrkowa Trybunalskiego (jego nazwisko – Edward Szuster). Na drugi dzień patrzę, przychodzi „Godzimierz” [i mówi]: „A, wiesz, pokłóciłem się z Lancą i też dołączam do waszego pułku.” W ten sposób spotkałem się z „Godzimierzem”. Następnie i Lanca dołączył do nas. I chyba wiadomo, co się z Lancą stało, w książce „Dzieje XXV pułku Armii Krajowej” jest napisane – dołączył, pobrał żołd i zwiał następnego dnia. Tak się zaczęła moja wielka przygoda w XXV pułku Armii Krajowej...
- Gdzie spotkało pana wyzwolenie?
Może ja jeszcze dokończę o XXV pułku Armii Krajowej... Z tym pułkiem przeszedłem cały szlak bojowy, wszystkie bitwy. Byłem w nim [aż] do rozwiązania pułku, do 12 listopada 1944 roku. [Potem] wróciłem do Piotrkowa Trybunalskiego, ale już nie do ciotek. Bałem się, że tam mnie mogą szukać (cały czas pod nazwiskiem Stanisław Tadeusz Skibiński), tylko ciotki znalazły mi mały pokoik gdzieś poza Piotrkowem i tam byłem. Wyzwolenie, wejście Armii Czerwonej (zdaje się to było 18 stycznia 1945 roku) tam mnie spotkało. Kiedy Armia Czerwona weszła, znowu się zaczęły rabunki, kradzieże. Zacząłem robić rozpoznanie wśród niektórych kolegów – żołnierzy Armii Krajowej, którzy również byli z Piotrkowa Trybunalskiego, że oni zaczynają nas aresztować, więc mówię: „Trzeba stad wiać!” Ponieważ rodzice moi znajdowali się w Sosnowcu, różnymi pociągami przeładowanymi, nieprzeładowanymi, czasami pieszo, dojechałem w końcu do Sosnowca. Spotkałem się z rodzicami, którzy sądzili, że zginąłem w Powstaniu Warszawskim. Niedługo czekałem, bo już w czerwcu dostałem powołanie do Wojska Polskiego. Zostałem powołany do Oficerskiej Szkoły Łączności w Zamościu.
- Czy był pan represjonowany za udział w Armii Krajowej, za udział w Powstaniu?
Nie byłem represjonowany, bo się nigdy nie ujawniłem, chociaż był rozkaz dowódcy Armii Krajowej (dowódcą był pułkownik, zdaje się), żeby się akowcy ujawniali. Ja się nigdy nie ujawniłem. Po skończeniu Oficerskiej Szkoły Łączności, kiedy dostałem przydział, a wtedy już powróciłem do swojego nazwiska (Aleksander Lidtke), to ojciec mówi: „Słuchaj, zostań w wojsku. To będzie najlepiej, bo będziesz w paszczy lwa – tam cię nie będą szukać.” Zresztą nie miałem możliwości zwolnienia się, bo wtedy był zwyczaj, że kto skończył oficerską szkołę, to musiał zostać w wojsku. Musiał oddać państwu to, co państwo w niego włożyło.
- Skąd pana pseudonim – „Stach”?
Miałem duży sentyment do mojego brata, który miał na imię Stach i przyjąłem ten pseudonim z sentymentu...
- Był pan w muzeum Powstania Warszawskiego?
Nie byłem nigdy.
Dziękuję bardzo.
- Czy chciałby pan coś jeszcze dodać?
Chciałbym jeszcze powiedzieć, że po skończeniu Oficerskiej Szkoły Łączności – skończyłem ją jako prymus – zostałem adiutantem komendanta szkoły, potem skończyłem roczny kurs radiowy w Oficerskiej Szkole Łączności Radiowej w Zegrzu. Potem, będąc oficerem, wstąpiłem na prawo. Niestety nie skończyłem [tego wydziału], bo otworzyła się Warszawska Akademia Wojskowa WAT i wolałem wstąpić do akademii wojskowej, którą skończyłem w 1955 roku i w 1956 roku, po kilkunastu raportach o zwolnienie – skorzystałem z tak zwanej odwilży – w końcu mnie zwolniono. Do Francji wyjechałem w 1958 roku, gdzie jestem do dziś.
- Nie żałuje pan tego, że został na emigracji?
Nie żałuję. Ale gdybym miał przejść to wszystko, co przeszedłem, to nie chciałbym... Początki były bardzo ciężkie, trudne, z tym, że mam, jak to mówią „bezpieczną starość”, francuską emeryturę. A, chciałem dodać, że komuna pozbawiła mnie obywatelstwa polskiego. Do Polski pojechałem po raz pierwszy po dwudziestu latach, ale już z obywatelstwem francuskim. Dopiero pan prezydent Lech Wałęsa nadał mi obywatelstwo polskie na mój wniosek, na moją prośbę, w 1990 roku. Nawet kiedyś podpisał to pan Kaczyński. Mówiłem nawet – „nadał mi”, powinno być „zwrócił mi” – on mówi: „Nie ma u nas [tego], nadaje się [obywatelstwo].” W tej chwili mam dwa obywatelstwa – polskie i francuskie i Polskę odwiedzam bardzo często. Jedziemy z żoną do Polski jutro na trzy miesiące. Potem wracamy do Francji.
Francja, 7 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama