Nazywam się Adriana Bogucka. Mieszkam w Warszawie na Sadybie.
Mieszkałam w Warszawie na Mokotowie, na ulicy Olesińskiej 13 mieszkania 10 i miałam lat siedem.
W 1939 roku byłam zapisana do szkoły podstawowej na ulicę Różaną w Warszawie, gdzie miałam od 1 września uczęszczać do pierwszej klasy. Z powodu działań wojennych nigdy tej szkoły nie oglądałam, ponieważ po wkroczeniu Niemców do Warszawy szkoła była zajęta przez Niemców do Powstania Warszawskiego. Chodziłam do szkoły w różnych punktach miasta, na różne ulice, ponieważ [zajęcia] odbywały się w domach prywatnych.
Komplety. A później chodziłam do szkoły na ulicę Polną. Tam był duży dom i było kilka klas. I tam uczęszczałam do szkoły do Powstania Warszawskiego.
Mieszkałam na Olesińskiej. Do szkoły chodziłam na ulicę Polną róg Oleandrów.
Rodzina moja składała się z trzech osób: mama, brat i ja.
Brat starszy trzy lata.
Godne zapamiętania, ponieważ siedzieliśmy w piwnicy. Nie powiem, czy to był jeden dzień, czy dwa, czy może więcej, ale dokąd nie wkroczyli Niemcy, były wybuchy, były bombardowania i były pociski. Dom, w którym mieszkałam w 1939 roku, został ugodzony w trzech czy w czterech miejscach, ale moje mieszkanie nie. Był to dom pięciopiętrowy, duży, z oficyną i ja mieszkałam w oficynie na pierwszym piętrze. I mieszkanie moje w 1939 roku nie było uszkodzone. Natomiast były dziury i lokale uszkodzone nie przez bomby, tylko pociski. Lokatorzy nie mogli wejść do mieszkania i nie mieszkali przez jakiś czas, dokąd nie wyremontowali.
Bałam się bardzo. Bardzo się bałam. Niemcy kopali nas. Ślady na pupie mam do dnia dzisiejszego, kiedy mnie Niemiec kopnął w pośladek.
Przecież oni to robili bez okazji. Po prostu rozmawiali, krzyczeli na dzieci, a dzieci nie rozumiały, no to kopniaka dawał. Jak to był żołnierz, żandarm, miał buty bardzo ciężkie, to były ślady. Ale jak to były takie okręcone trzewiki skórkowe, to jak kopnął, to nie było tak… Ale ja się tak bałam, nie tylko ja. Nigdy nie chodziłam sama, w pobliżu domu, tylko zawsze z dziewczyną czy z jakimś chłopcem, czy z bratem, czy z mamą. Ale jak krzyknął Niemiec, ten patrol, bo oni chodzili po trzech przeważnie, jak krzyknął Halt, to ja byłam już na kolanach. Tak panicznie bałam się tych żołnierzy.
Mama dawała takie rady, żeby daleko nie odchodzić, żeby nie oglądać sklepów, już w czasie okupacji, [które] są tylko dla Niemców. Na Mokotowie były dwa takie sklepy. Jeden przy Belgijskiej, a drugi przy Rejtana. To były sklepy Meinla. Tam było wszystko, a mama bardzo przeżywała, jak nie miała nam dać co jeść, a dzieci oglądały wystawy, gdzie wszystko było. Więc prosiła, że nawet jak wracam ze szkoły, już w tym czasie kiedy chodziłam do szkoły, kiedy już była szkoła, bo tak od razu po samych działaniach wojennych to nie było, to prosiła, żeby przechodzić na drugą stronę i żeby tej wystawy nie oglądać.
Odbywało się wszystko na podwórku. Był to dom żydowski. I chyba w 1940 roku to były raz „kucki”. Nie wiem, czy pani wie, co to są „kucki”.
To były takie domki z gałęzi zrobione przez Żydów i tam prawdopodobnie oni się modlili i mieli jakieś posiłki. Pierwszy rok po wkroczeniu Niemców do Warszawy to te domki były, a później już nigdy nie było. I pamiętam, jak jeszcze byli Żydzi, nie było tego getta, to przychodził pan i zbierał komorne, to znaczy pieniądze za lokal. A później do czasu Powstania, już jak Żydów nie było w Warszawie, tylko byli w getcie, to nikt po te pieniądze nie przychodził. Pamiętam również, jak mój brat chodził pod [numer] 11. Tam był wielki sklep kontygentowy.
Na kartki, tak. On chodził z kartką i przynosił chleb. Chleb był na kartki. Ćwiartka chleba była dziennie na osobę. I ten brat nigdy całego chleba nie przyniósł, tylko z wykrojoną ćwiartką, bo miał trzy kuponiki, więc nie mógł czterech części chleba dostać. A nieraz tak było, że on starszy ode mnie trzy lata, zanim przyszedł do domu, to znaczy z sąsiedniego domu 11 do 13, to już wyskubał ręcznie i jak przyniósł, to mówił: „Mnie już się chleb nie należy, bo ja zjadłem”. A mama z płaczem dzieliła, jak mogła, smarowała czosnkiem. I to było na jeden dzień – ćwiartka chleba na kartki.
Liczyła się kartka, kuponik i liczyła się ćwiartka chleba. Był to piękny chleb. Może dlatego że ja byłam głodna, że czekało się na to. No i również była na kartki marmolada z buraków i cukier w kostkach, cukier „na kółkach”.
Były to pastylki sacharyny. Ale chłopców było sporo, to myśmy mieli różne [nazwy]. Jak bawili się na trzepakach, tak i nazwali, że cukier „na kółkach”. Pani darła w sklepie kawałeczek gazety, skręcała malutką torebkę i dziesięć tego cukru „na kółkach” on kupował, przynosił do domu. Mama robiła jakąś herbatę, przeważnie z jabłek suszonych na blacie, z tych łupin, i to parzyła. Jak wrzuciła tę kostkę, to kółeczko, to wychodziła taka piana, tak syczało. No i to nie było na kartki, ale było może tak drogie albo mama na pewno nie miała pieniędzy, bo on dziesięć sztuk przynosił w tej gazecie zakręcanej. To był cukier „na kółkach”.
Bardzo dużo.
Byłam ciekawa, uciekałam, ale widziałam. A tego było bardzo, bardzo dużo. Na Mokotowie, nie wiem [dokładnie], ale prawie co drugi dom to jest miejsce straceń, tam gdzie rozstrzelali ludzi. Przy ulicy, to była kiedyś Puławska 11, tam była zajezdnia. Wracałam ze szkoły. Książka opisuje. Mam to w książce, mam zdjęcie. Mam do tego napisany swój opis, co ja tam widziałam, jak wyprowadzali z budy. Buda to był samochód niemiecki, gdzie przewozili z łapanek ludzi. Tam rozstrzelali stu mężczyzn.
Tam jest to miejsce do dzisiejszego dnia i tam jest plakat, taki upalony częściowo. I ja to widziałam, wracałam z Polnej ze szkoły, miałam jedenaście lat i nikt mnie nawet nie odciągał. Tak jak gdyby chcieli, żeby jak najwięcej ludzi to widziało. Dopiero później, jak ci mężczyźni leżeli, to rozpędzili i robili to, co należało. To było Puławska 11, tam była zajezdnia tramwajowa. Na Chocimską gdzieś wjeżdżały tramwaje i tam gdzie teraz jest ulica Goworka, to tam nie było tej ulicy i tam była mokotowska zajezdnia tramwajowa.
Pieszo, chodziłam pieszo. Mówię o Polnej, o Oleandrów, gdzie już było takie stałe miejsce. Nie wiem, czy to było rok przed Powstaniem, bo ja chyba trzy lata chodziłam do szkoły. Tam chodziłam pieszo i chodziłam z bratem. On był starszy.
Też do tej szkoły chodził.
Że jesteśmy Polakami, tak. Proszę pani, było to w ten sposób, że panie jak nam mówiły coś o Polsce, o jakimś poecie, to trzech, czterech chłopców stało przed wejściem, grali w zośkę przed wejściem do tego budynku. I gdyby tam się zbliżali Niemcy, to jeden natychmiast uciekał, a tych dwóch nadal grało. A ten jeden dawał znać, że są Niemcy. I to tak było przy wszystkich takich zgrupowaniach, że ci chłopcy stali i w zośkę grali albo w klasy. Ale zawsze było dwóch, trzech, żeby w razie [sytuacji], że idą Niemcy, żandarmeria (patrol to mówili żandarmeria), no to jeden od razu znikał i leciał, gdzie trzeba, żeby zawiadomić, że zbliżają się Niemcy, że idą, że jest niebezpiecznie. No i przed rozpoczęciem lekcji śpiewaliśmy pieśni.
Kościelne. „Zdrowaś Maryja”, „Chwalcie łąki”.
W zależności, tak. Ale nieraz były przerywane, bo nieraz to oni nawet nie mieli zamiaru przychodzić, tylko mieli jakieś swoje czy przejścia, czy jakaś grupa przechodziła, no to się przerywało i nauczyciele wiedzieli, że już coś [się dzieje], i dzieci szły do klas, do tych pomieszczeń, żeby nie było zgrupowania i żeby nie śpiewało się tych pieśni kościelnych.
Puste były mieszkania. Dużo tych mieszkań, bo to był duży dom z dużą oficyną, ale były puste mieszkania. Tak że oni się musieli wyprowadzić, ich nie było. No i nikt nie przychodził po ten czynsz. Proszę pani, chłopcy mieli najprzeróżniejsze pomysły. Bawili się na trzepakach, no bo gdzie. Były śpiewane modlitwy, były obrazy, były kapliczki tak zwane.
Nie. Na tym podwórku nie, tylko na korytarzu, ponieważ ten dom był połączony razem, oficyna z tym domem frontowym, to był taki długi korytarz. Na oknie była śpiewana codziennie litania do Matki Bożej. I znowu stali chłopcy przed bramą, czy coś się nie dzieje. A pomysły mieli najprzeróżniejsze. Na przykład śpiewali, że „wszystkie zlewki dla Hitlera, bo Hitler z głodu umiera”. Mama prosiła [mojego brata]: „Przestań, nie powtarzaj tego”. – „Mama, szkopy nie znają polskiego”. A mama odpowiadała: „A ile ci czapek zabrali i nie miałeś?”. To znaczy zabrał, rzucił i on uciekał, bo się bał. „A ile kopniaków dostałeś? To myślisz, że oni nie wiedzą, co wy śpiewacie?”. No i to były takie zabawy. „Mussolini, chłop morowy, Hitler, malarz zawodowy”. Jak kilku chłopców to zaczęło śpiewać, to było bardzo głośne. A ci rodzice drżeli, że to są niebezpieczne sprawy. Były bardzo ciężkie czasy. Nie było co jeść.
Z gazetkami to może nie. Ale w domu w szafie były paczki. Paczka nieduża, związana sznurkiem, w szarym papierze. Ale mój brat, jak to chłopak: „Co to jest?”. Odwinął, zobaczył, paski białe, płótno. Zawinął z powrotem, ale w głowie wiedział, co to jest. Mama tę paczkę brała i mnie za łapę, nosiła na Zajączkowską, tam oddawała i wracała ze mną. Ze mną jako dziecko jeszcze to tak było… No to raz były te paski białe. Za jakiś czas dwa, trzy, pięć dni, były czerwone. No i mama to przenosiła tam razem ze mną. Ten mój brat, już spory chłopak, powiedział do mnie: „Słuchaj, to są nasze flagi”. A to były rzeczywiście opaski.
Na pewno bliżej Powstania, bo on już i był starszy, i ja byłam już większa, miałam jedenaście, dwanaście lat, powiedzmy, w czasie Powstania. I to taka była potrzeba, bo tych opasek było potrzeba dużo, więc ktoś to szył.
Nie, nie. Tylko to było w szafie. Tylko on się zainteresował, że zajrzał raz do paczki, to były białe, a później tam kiedyś znowu zobaczył czerwone. Mama bała się, że on chłopakom powie, że [Niemcy] przyjdą do nas, no i zaprzestała. Pamiętam, przed samym Powstaniem to już nie było tych paczek w szafie.
Nie, nie. Mama może sama nie wiedziała. Myślę, że to był pan, który pracował w magistracie na Sandomierskiej. Był to sąsiad, był to szofer, jak to się mówiło, i on pewnie miał jakieś [powiązania]. A ponieważ mama nie miała mężczyzny, była sama, nie było takich podejrzeń, że może być w organizacji, bo ona sama dwoje dzieci ma, no to tak to było.
Powstanie. 27 lipca Niemcy opuścili szkołę na ulicy Różanej. Już w Warszawie był tylko temat wojny. Że Rosjanie są już na Pradze, że już jakieś znaki dają, że pływają nawet po Wiśle. Ludzie mówili wszystko, ale rzeczywiście coś się działo. I 27 lipca szkoła została opuszczona przez Niemców. Nie było czym palić, nie było węgla, nie było drzewa. Brat chodził do parku Dreszera, zbierał patyki na opał. Więc jak tam opuścili tę szkołę, ludzie weszli, zobaczyli, że są łóżka drewniane. Słomy nie brali, sienników nie brali, ale łóżka, każdy brał za swoją część i ciągnął. Ja sama pod pachą ciągnęłam bok takiego drewnianego łóżka z ulicy Różanej na ulicę Olesińską, na podwórko, że tam ktoś z większych chłopaków będzie się zajmował i porąbie i będzie to drzewo na opał. No i to było tuż przed Powstaniem. I nie doczekałam tego opału, nie doczekałam tego mieszkania, że będzie się ogrzewało, bo 4 sierpnia wszystkich zgarnęli z ulicy i pod [numerem] 5 i tam zrobili masakrę z ludzi.
Pewnie, że widziałam. 1 sierpnia za piętnaście piąta byłam z dziewczynką. Ona była z wózeczkiem ze swoją siostrą Wandzią, która miała może ze dwa, trzy latka. Te drzewa w parku Dreszera, które teraz są olbrzymiaste, to były krzaczki. W tych krzaczkach byli chłopcy z opaskami. Pojęcia nie miałyśmy we dwie dziewczyneczki, co to jest. Ale do nas powiedzieli: „Uciekajcie dzieci do domu, bo będzie wojna”. Któraś z nas powiedziała: „Jaka wojna? Wojna! My tu niedaleko mieszkamy”. A jeden krzyknął na nas bardzo. Mówi: „Natychmiast macie uciekać do domu!”. Z Ulicy Odyńca do ulicy Olesińskiej były cztery ulice. No i my żeśmy wróciły, bo oni nas wypędzili. No i zaczęło się Powstanie. Na podwórku było już sporo chłopców.
No tych Powstańców już takich dorosłych. Była tam dziewczynka, która miała dwóch braci. Ona już miała torbę jako sanitariuszka. Nic w tej torbie, ale tę torebkę całowała, że tam był czerwony krzyż. A była starsza ode mnie, no ja wiem, może z trzy, cztery lata. Dwóch takich dorosłych chłopców miała, obaj zginęli.
Nie. Oni nas wypędzali i domy palili, całą ulicę spalili.
4 sierpnia.
A do 4 sierpnia to tak jak mówię, byliśmy już w piwnicy. Znowu jak w 1939 roku już nie w domu, nie w mieszkaniu, bo już była wojna. Słowo Powstanie to ja dopiero słyszałam po Olesińskiej, że to było Powstanie. A tak to mówili, że wojna. Kojarzyli sobie przeważnie. No pewnie ci, którzy brali udział w Powstaniu, to nie, bo ja sama nosiłam sekretniki. Nie wiem, czy pani wie, co to jest sekretnik. To była kartka papieru złożona i przejechana rylcem, że to można było odedrzeć. I to było składane. Tam można było napisać list, skleić. Ale jak się tych dziureczek nie przerwało, to tak jak koperta. No to oni mówili nam, właśnie ci dorośli już chłopcy, do 4 sierpnia: „Zaniesiesz to na ulicę Sandomierską. To jest list do mojej dziewczyny. Ale tam nie będzie dziewczyny, tylko będzie chłopak. Jak chłopakowi oddasz – ja z taką Lidką – jak oddacie chłopakowi, to on będzie wiedział, dla której to dziewczyny”. A to były już ich meldunki, jakaś poczta, bo później ludzie kojarzyli to.
No pewnie, że niebezpiecznie. Niebezpiecznie dlatego, że już były strzały, dlatego mama nie pozwalała. Nie pozwalała, tylko na podwórku [pozwalała]. A my przez tą Olesińską, kawałeczek na Madalińskiego i już była Sandomierska. I tam były ogrody, i tam rzeczywiście chłopakowi jakiemuś oddawaliśmy te listy. Poza tym kiedyś, nie wiem, w którym roku, przychodził do nas pan. Raz miał na imię Roman, raz Marian.
Jak ja mówiłam mamie, że ten sam, to mama [mówiła], że tak musi być. [Innym razem był jako] Ludwik. I pamiętam, kiedyś przyszła pani… Bo on mieszkał gdzieś, nie wiem, na Ochocie, nie wiem gdzie, a u nas siedział. Nigdy się nie położył nawet na podłodze. On pracował w ubezpieczalni, tak się mówiło, na Woli. Z jakąś nędzną teczką siedział oparty o kosz, w nocy też. To znaczy on w nocy przebywał u nas. I jak ta pani była, to ja słyszałam, jak mówiła do mojej mamy: „Proszę pani, ja mam dwoje dzieci”. A mama odpowiedziała, że ona ma też dwoje dzieci. Tak że ten pan później, później jak ja kojarzyłam, to on się musiał ukrywać i musiał siedzieć, nie położyć się, oparty o kosz wiklinowy z teczką. Kiedyś z tym panem mama szła na Nowym Świecie ze mną za rękę. Ten pan był gestapowcem. Wchodził do jakiegoś budynku i natychmiast wyszedł.
Ja z mamą i ten pan.
On był gestapowcem. I jak ja powiedziałam, że to jest pan Marian, to mama znowu powiedziała: „Tak musi być”. I gdzieś w domu, w jakimś domu był na Nowym Świecie z mamą, niedługo. Wchodził i wyszedł. I jak wyszedł, to mama ze mną za rękę, a on zniknął. Pojęcia nie mam.
Tajemnicze rzeczy. Na pewno jakieś meldunki czy jakieś może coś, musiał to zrobić, Niemiec. Ale na dzisiejszy dzień, znaczy na późniejsze jak ja rozmyślałam, to jak ta organizacja musiała być zorganizowana, że nawet pan musiał mieć i dokumenty, i strój. Od tamtej pory nie wspominała mama nigdy i ja się nie pytałam, kto to był i jak to było. Kiedyś też ten sam pan szedł z mamą pod rękę. To było nad Wisłą. Mnie mama trzymała za rękę. Niosła bukiecik drobnych goździków. I ja powiedziałam: „Czy nie lepiej, jakby ten pan nam kupił kaczkę, żebym ja się mogła podzielić ze Stefanem”. A kaczka to była taka bułka „kaczka”. Już rozumowałam, że żal mu było pieniędzy, żeby kupić mamie kwiatki, że on by mógł tę kaczkę kupić, ja bym przełamała na pół i z bratem się podzieliła. I mama znowu powiedziała: „Tak musi być”.
Organizacja to na pewno była.
Nie wolno jej pewnie było powiedzieć. Może zresztą sama nie wiedziała. A jak ja się spytałam, no to najprościej: „Tak musi być”. I mama, i ja, do czasu kiedy odeszła, nie rozmawiało się o tym. Ja dopiero w 2009 roku, jak już mamy nie było, jak syn prosił, żeby coś napisać, i wnuczek, który skończył prawo: „Babciu, zapisz coś, co przeżyłaś. Zapisz coś”. No i napisałam te rzeczy.
Po południu.
Szli od bramy do bramy. Nie wiem, skąd mieli słomę. Mieli takie miotacze min, takie jakieś urządzenia, przyciskali i palili. A ludzi do jednego domu, do piwnic i tam było wszystko…
Tam była masakra.
Nie, oni z piwnicy domu mojego nie wypędzali, tylko z domów pędzili z trzynaście pod pięć, to kilka domów było. I z wszystkich tych domów spędzali do piwnicy pod piątkę.
A skąd. Obrączkę mamie zdjął i włożył sobie. Jak mama miała ręce [tak, że] jedną trzymała mnie, a drugą zobaczył, że ma obrączkę. Bo mama sprzedała wszystko, tylko ślubnej obrączki nie. I jeszcze mówiła, że na pewno nas wypędzą, na pewno nie wrócimy. Ja miałam buciki z cholewką jako dziecko i ona tę obrączkę miała na [palcu]. Więc jej zabrał tę obrączkę. Pokazał, żeby zdjęła, oddała. Schował do kieszeni. Ja po dwudziestu latach 4 sierpnia odkupiłam obrączkę i dałam jej. Ona do dnia śmierci jej nie założyła na palec, bo się bała, że przyjdą Niemcy i jej zabiorą. Ta obrączka jest jako relikwia babci Reginy Lipskiej, za szkłem. I to jest obrazek oddany wnuczkowi. Nic nie miała, nic, kompletnie. Za jedną rękę trzymała mnie…
Brata nie było w Powstanie. Gdyby brat był w Powstanie, to by na pewno nie żył. Brata nie było w Powstanie, ja tylko z mamą byłam. I na tej Olesińskiej przez te kraty w tych piwnicach byłam wyciągana, przeciągana na ulicy Grażyny. Jak od Grażyny zobaczyli, że ludzie wychodzą, to karabinami maszynowymi zabijali.
Pod 5.
Do piwnicy.
Tam nie było [powietrza], ludzie się dusili. Siedem się palił, a tu było strasznie dużo ludzi. I te kraty.
Zamurowane drzwi. Oni dom podminowali. Część tych min chłopcy poprzecinali. Bo gdyby te miny, które były podłożone pod ten pięć, wybuchły wszystkie, to by tam nikt nie wyszedł. Tam zginęło osób tyle, że nikt na pewno nie mógł się doliczyć. A ja na podwórku widziałam osoby jeszcze żyjące, twarz spalona i leżących na brzuchu. Twarz wkładali w trawę, w ziemię, bo ich to troszeczkę chłodziło. Beż żadnej pomocy, bo było tak dużo tych ludzi.
Na ludziach, na tłumie. Ja tam dwa razy w tej piwnicy byłam, bo jak od Grażyny zaczęli [strzelać] karabinami maszynowymi, więc ludzie z powrotem do tych piwnic, na tłum tych ludzi, nie wiadomo, czy żyjących, czy nie żyjących. Ale krat już nie było, bo te granaty spowodowały, że niektóre okna były już bez krat, połamane czy wybite. I drugi raz to już było tak dużo ludzi i taka masa, że nikt nie wiedział, kto żywy, kto nieżywy – krew i masa ludzi. I stamtąd później drugi raz uciekłam z mamą. Mama przez parkan na ulicę Grażyny. Tam siedziałyśmy w winogronie, nie wiem, dwa dni, bo jeszcze byli Niemcy, dokąd nie odbili tego rejonu Powstańcy. A jak Powstańcy odbili, to kogo jeszcze mogli, to uratowali.
Siedziałam w winogronie.
Po ludziach. Proszę pani, po ludziach. Wyciągali mnie za rękę, podawali rękę. Ale to była taka masa ludzi, że nie wiadomo, kto żył, kto nie żył. Kto się ruszał, to żył.
Byłam ranna. Miałam popalone włosy. Nie czułam nic. Tylko czułam, że mi jest mokro w butach.
No krew leciała z pleców. A buciki były z cholewką, no to miałam mokro, ślisko. Tylko to czułam. A jak byłam w tym winogronie, to znowu była pielęgniarka.
Kto gdzie mógł. W następnym domu, który stał porośnięty winogronem, to kto żył, kto był jeszcze mniej ranny, to się przytulał do tego domu i siedział przy murze. No to przyszła sanitariuszka, nie miała nic, to mi spinką od włosów wyciągała z pleców te odłameczki, te wiórki z granatów. Później byłam na ulicy Olkuskiej. Z ulicy Olkuskiej [trafiłam] do szpitala Elżbietanek i tam byłam opatrzona. Tam mi jakieś sukienki poucinali. Te moje ubrania to skrwawione, to mnie trochę doprowadzili do normalności. Włosy obcięli, bo miałam spalone. No i miałam twarz taką jak gdyby makiem obsypaną, ale to zniknęło niedługo, od prochu czy od czegoś takie jak gdyby kropeczki na twarzy. A mojej mamie nic. Ja taka byłam poszarpana, posiniaczona przede wszystkim. Jak już po Powstaniu (nie wiem, ile żeśmy były, z trzy tygodnie, może więcej) udała się mama ze mną do Piaseczna, do mojej chrzestnej, to powiedziała, że ja jestem brudna, przenocowała nas noc i więcej nie mogła, nie chciała.
Już nie było domu. Był spalony.
Już nic, kompletnie nic.
Nikogo to nie interesowało.
Piwnice. Na każdej ulicy, gdzie była piwnica, to do piwnic się szło. i ludzie siedzieli w piwnicach. Tak że ja nie uwierzę w to… Może i tak było gdzieś w Śródmieściu, że w czasie Powstania panie chodziły do fryzjera, że brały śluby, że były jakieś zabawy czy jakieś rozrywki. Ja przeżyłam tragicznie.
Tylko. Bezdomna dziewięć miesięcy. Dziewięć miesięcy bezdomna. Gdzie kto przyjął na noc, to przyjął. Gdzie kto przyjął na pięć dni, to przyjął. I to było do pierwszego…
Z trzy tygodnie byłam. Więcej nie.
Tak, w czasie Powstania. Później byłam długo…
Tylko w Mokotowie. To była Odyńca, to była Ursynowska, to była naprzeciwko kościoła Olkuska. Na tej Olkuskiej to był taki dom jednorodzinny, parterowy. No dużo tych ludzi było. Gdzie tylko kto mógł cupnąć, to przyjmowali. Jeść nie było co.
Nie było co jeść. Ja spałam na podłodze pod łóżkiem. Głowę miałam z tej strony, a nogi pod łóżkiem. A na łóżku w poprzek w tym mieszkaniu (tam chyba dwa czy trzy takie lokale były) były małe dzieci. Ja już byłam duża dziewczyna. Dwanaście to nie trzy. Te dzieci leżały tak, bo przecież musiały trochę spać, musiały coś jeść. Nie wiem co. Surowe buraki przynosili. Konia gdzieś na tej Olkuskiej dorwali, no to gotowali. Nie mieli przy czym gotować. To tego konia pół jakiegoś tam… surowe te mięso, pamiętam. Tragicznie było. A buraki, to pod domami były rożne ogródeczki… Każdy kawałek ziemi był wykorzystywany. Co było, to ludzie powyrywali i przynosili.
Człowiek przy człowieku, proszę pani, aby dach. Przy kościele Świętego Michała stał czołg. Był przewrócony tramwaj. Nie wiem, jak mogli to zrobić (tramwaj idzie po szynach), a on był tak przewrócony, zupełnie na jezdni. I dalej ten czołg nie mógł przez tramwaj pojechać. I on ostrzeliwał wszystkich. No i właśnie jak byłam na Olkuskiej, no to organizacja, nie wiem kto, wybrały się dziewczyny, dostały polecenie pewnie, żeby ten czołg zniszczyć. Owszem, zniszczyli i oni też zniszczyli… Spalił się ten czołg, bo z butelkami poszli. […] To znaczy ja nie poszłam, bo mnie mama nie puściła, bo to było tak dosyć daleko na tej Olkuskiej, a tutaj kościół i Puławska. Ale trzy dziewczyny poszły z butelkami. Czołgu nie było i dziewczyn nie było.
Proszę pani, Powstańców uważali za dzieci z poświeceniem.
A skąd. Kto miał pretensje? Nie było pretensji. Ja pamiętam tych dwóch chłopców Rudzkich. […] Nazwisko było Rudzki. I ta dziewczynka, ta sanitariuszka, co to była ich siostrą.
Z tego domu. Na drugim czy na trzecim piętrze mieszkali. Cieszyli się, że będzie już wyzwolenie. Każdy na ustach to miał, że będzie wyzwolenie. Ale żebym ja słyszała, że ktoś mówił, że to niepotrzebne, że to jest jakaś tam rzecz, która tam… Nie patrzyli i nie przeżywali tego, jak ktoś zginie. Ja nawet dziwiłam się, że tutaj ludzie umierają, że zabijają, a tu, no tak jak moja mama mówiła: „Tak musi być”. Tak jej pewnie w głowę wbili to ci, którzy przysłali tego pana, czy ci, gdzie mama miała z kimś iść, no bo musiała kobieta iść. A miała czterdzieści lat, to mogła być dziewczyną niemiecką, mogła być żoną niemiecką. Ja mogłabym być dzieckiem niemieckim i mogłam razem z Niemcem iść. A to wszystko było inaczej. Przecież na Puławskiej domy Wedla do końca były nietknięte w czasie Powstania. Madalińskiego i Olesińska przeżywały tragedie, a tu nic się nie działo, bo tam do końca… Tuż przed Powstaniem opuścili Niemcy, to znaczy rodziny niemieckie. Oni tam całą okupację mieszkali. Tam były potrójne zasieki i ogrodzone domy i ci żandarmi stali. My mogliśmy tylko daleko obchodzić. Te domy stoją do dziś. Puławska zniszczona, proszę pani, Olesińska spalona, Grażyny też, Madalińskiego a te domy stały, bo tam do końca mieszkały niemieckie rodziny.
Proszę pani, to znowu była następna tragedia. Bo jak żeśmy się wydostały z Warszawy, to gdzie na tą noc iść, do kogo. Dziewczynka dwunastoletnia.
Ja byłam tylko z mamą w tym dniu, w tej godzinie, w tym czasie, kiedy mama powiedziała dosyć, że już nie ma gdzie [się schronić]. I ja, dziewczyneczka schorowana na pewno, głodna, bez ubrania… No, ubranie to mniejsza o to, ale musiałam być w czymś ubrana. To, co miałam swoje, [było] skrwawione, wyrzucone w szpitalu, więc mi tam coś ucięli. Nie było spodni, tylko to, co miały siostry, bo to był u sióstr szpital, to mi dały. Ja nie miałam nic. Szła zima. Jak byłam w Piasecznie, w tym Żabieńcu, to mnie tam pan dał swoją kurtkę, żeby mnie ktoś uszył paltko z tego, jakąś jesioneczkę. I to było czarne, koloru czarnego. No to powiedzieli, żeby mama popruła, że tam ten krawiec czy ktoś przerobi na drugą stronę. Jak zobaczyła mama, że po drugiej stronie jest krata, a nie czarny, to się rozpłakała z radości. Bo pod spodem była krata, a z wierzchu ta kurtka męska była czarna. Kiedyś były wełniane materiały, można było przeszyć na drugą stronę. I uszył mi tam znowu jakiś krawiec (pewnie za darmo czy nie wiem za co), uszył mi paltko, które miałam i chodziłam w nim, bo nic nie było. Gdzie kto mógł przenocować, to przenocował. A do samego Powstania to byłam u takiego pana w Piasecznie. Zawiadowca. Miał syna księdza i pani… No to moja mama siedziała za kominem, a ja robiłam na drutach.
Do wyzwolenia, przepraszam.
Od Powstania, kiedy byłyśmy już bezdomne, to do wyzwolenia, do 17 stycznia. A 18 stycznia już byłam w Warszawie z mamą. Mama była pewna, że w tej piwnicy co powynosili ludzie jakąś poduszkę czy jakiś koc czy kołdrę będzie miała coś, a tymczasem były puste, wszystko wyniesione. Dom zwalony, spalony. Piwnice zostały ale piwnica była pusta, już oczyszczona. I znowu płacz.
Później mieszkałyśmy w Warszawie na Chełmskiej. Od tego 18 stycznia to tutaj może ze dwa tygodnie. No i poszłyśmy szukać brata. A brat był gdzieś koło Włodawy. Proszę pani, no to tutaj na trzecim piętrze było mieszkanie mojej mamy bratowej. Ściany wypalone, podłoga wypalona, piasek, okna zabite jakoś deskami, tylko kawałeczek widoku. I to była Wielkanoc w 1945 roku.
To znaczy kilka dni tam żeśmy były, ale tam mieszkała ta bratowa i dwóch synów. To był jeden pokoik, no ale na podłodze żeśmy miały spanie. Ale nie miałyśmy tego brata.
Brat był u swojej chrzestnej na wakacjach. W tym czasie było Powstanie. A później to był u gospodarzy. Coś tam robił, krowy pasł czy dawał jedzenie. Bo jak żeśmy dotarły po jakimś tam czasie. Chyba z dwa tygodnie żeśmy jechały, bo pociąg jechał. „Dokąd jedzie?” – „Na wschód”. I każdy chciał się zabrać. Ale to były jakieś zaplombowane wagony. A ponieważ mama była z dzieckiem, no to mówi: „Z tą dziewczynką na węgiel, na tą węglarkę”. I żeśmy, proszę pani, po kawałku… „Dokąd i kiedy?” – „Jak będzie miał zielone światło”. Tragicznie, tragicznie. A po tym Powstaniu to żeśmy przyjechały do Warszawy, to znaczy do Mińska Mazowieckiego. Pod Mińskiem mieszkałyśmy do 1 września 1945 roku. A w 1945 roku w suterenie na ulicy Dolnej do 1952 roku. To znowu było dziesięć metrów, mieszkanie w piwnicy. Ja z mamą spałam w nogach, dokąd nie wyszłam za mąż. A jak wyszłam za mąż, to ponieważ nie miałam czerwionej legitymacji, to jest budynek Ministerstwa Handlu Wewnętrznego…
Tak. Wszyscy mieli piękne mieszkania i mają. Ale wtedy partia istniała i partyjni dostawali, a ponieważ ja nie miałam takiej legitymacji, to dostałam poddasze. Ale z tego się bardzo cieszyłam, bo nie miałam nic. W tym mieszkaniu wychowały się trzy rodziny. Zawsze była z nami mama, syn z dzieckiem, no to trzy pokolenia: my, mama i syn w tym jednym pokoju.
Nie. Mama odkupiła to. Jak byliśmy tam w tym Mińsku, już mieliśmy brata z sobą, to on pasł krowy gdzieś tam u kogoś. Ja znowu robiłam na drutach. Tam byliśmy z cztery miesiące, może maj, czerwiec, lipiec, sierpień, może maj nie, może lipiec, sierpień. 1 września już byłam w Warszawie i już na Narbutta chodziłam do szkoły, bo już jeden rok i tak miałam zmarnowany, bo była wojna, Powstanie. Na drugi rok mama odkupiła to mieszkanie, suterenę. I takie to życie Polaków było, normalnych Polaków.
Tak.
Proszę pani, moje zdanie, to ludzie byli tak gnębieni, że rzucali się na wszystko. Ta młodzież miała takie zapatrywania i taką chęć normalnego życia, nie kopanego, nie tylko halt i w łeb, i strzały, i egzekucje, że mieli tak dosyć. Ale z drugiej strony, jak się słuchało, że to tyle ludzi zginęło, to myśli rozdzielone, bo coś za coś. Ale straty były przeokropne.
Tak. Był to pułkownik.
Włodek.
Wacław [Włodek]. To był brat mojego taty. Mam tutaj jego zdjęcie. On miał syna Jurka. I pamiętam, jak on się ukrywał przez całą okupację, 4 sierpnia zginął.
Oczywiście. Tylko że ja byłam jeszcze dziecko, a on był taki potężny, przystojny facet, pewnie z wiedzą. No i ten syn jego był w tym czasie, kiedy ja się… Przed Powstaniem to miał czternaście, szesnaście lat. Siedemnaście mógł mieć w Powstaniu. Oni mieszkali na Ogrodowej. Jego żona miała sklep, to znaczy mojego ojca siostra rodzona, miała sklep spożywczy. Tam były trzy pokoje. I jeden pokój był taki ciemny. On w tym ciemnym pokoju przez całą okupację. Jak nieraz wyszedł… Moja mama chodziła tam do niej prać, sprzątać, żeby coś z tego sklepu jej dała do zjedzenia, może jakiś grosz. Na pewno tak. No to jak wychodził, to ona od razu do niego mówi: „Idź do siebie. Idź do siebie”. Nic nie mówił. Postał, postał… I to było całą okupację.
Warszawa, 29 maja 2023 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek