Adam Praun-Tarnawski "Sowa"

Archiwum Historii Mówionej

Moje imię Adam, nazwisko Praun. Urodziłem się 1 września 1927 roku we Lwowie.

  • Jaki miał pan pseudonim w okresie okupacji?

„Sowa”.

  • W jakim oddziale pan walczył?

Dzisiaj to już wiemy, już później, w czasie Powstania to było już wyznaczone, że jesteśmy w zgrupowaniu majora, chyba majora, „Bartkiewicza”. W tym były kompanie. Ja byłem chyba w 116. kompanii [właściwie plutonie]. Mam to zapisane w swoim pamiętniku. No i tam byłem jako szeregowiec.

  • Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie.

Moja rodzina [...] [ze strony] ojca to była rodzina austriacka, której [członkowie] już przez wiele lat (nie wiem, ile lat, ale już wiele lat, jakieś może dwie, może trzy generacje) pracowali we Lwowie w związku z rozwojem Lwowa. I mój pradziadek dostał kiedyś takie wyróżnienie jeszcze od cesarza austriackiego (to było przed I wojną światową), [co wiązało się z uruchamianiem], początkami straży pożarnej we Lwowie. Mój ojciec też się urodził we Lwowie. Nazywał się Władysław Praun. On tam rósł, ale później... Jego mama też mieszkała we Lwowie. Ojciec, nie jestem w pewny, kiedy pojechał, gdzie pojechał, [ale] przypuszczalnie wrócił do Austrii. Ale ja, znaczy moja mama – inna sprawa, inna historia – moja mama była z rodziny Tarnawskich, którzy mieszkali już parę generacji w Humaniu. Humań to jest między Kijowem i Odessą, na dzisiejszej Ukrainie. Przedtem to była cześć carskiej Rosji, a później już niestety Lenin tam dotarł. W każdym razie później, jak zaczęła się rewolucja, zbijanie systemu i straszne zabijanie ludzi w Rosji, to też poszli naturalnie na Ukrainę i wtedy celem mojej babci ( babcia była Irena, Irena Tarnawska) było ratować swoje dzieci. Ojciec już, znaczy mój dziadek, Władysław już był adwokatem, pracował jako adwokat w carskiej Rosji, ale już umarł przed samym uderzeniem Lenina. I wtedy mojej babci się udało [uratować] mamę. Bo pierwszy brat to był Stefan Tarnawski, już później był w Polsce i tutaj umarł jako generał i doktor medycyny Stefan Tarnawski. Później był następny syn, który później umarł, i była moja mama Zofia, i był jeszcze młodszy syn Tadeusz Tarnawski, który też dostał się do Polski i był później w wojsku polskim oficerem w 56. Pułku Piechoty. Ale mama dojechała do Lwowa, miała już dobre wykształcenie i mówiła bardzo dobrze po francusku, bo często były takie możliwości w rodzinach polskich, i zaczęła tam żyć. Ja dokładnie nie wiem detali, ale tam się poznali. Tam poznali się z ojcem i później się pobrali we Lwowie.

  • Urodził się pan we Lwowie. Jak wybuchła wojna, miał pan dwanaście lat.

Nie. Urodziłem się, rosłem we Lwowie, ale jak miałem już coś osiem lat, to mama mnie zabrała do Warszawy. Tam zacząłem swoje życie, już dorastając. To był gdzieś trzydziesty piąty rok. Ale jednocześnie coś się stało, że babcia, która była uwięziona przez bolszewików... Później była wymiana międzynarodowa jeńców politycznych i babcia została wymieniona i przyjechała też do Warszawy ze swoją Ukrainką, co się nią opiekowała. Tak że mieszkaliśmy, mieliśmy dwa mieszkanka na Białostockiej 20. A ja we Lwowie mieszkałem na Dwernickiego 10, z babcią Franią. To była druga babcia, matka mojego ojca. A w Warszawie to już była matka mojej mamy i była moja mama. No i mieliśmy dwa takie mieszkanka. Na Pradze, na Białostockiej 20, gdzie właśnie poszedłem z moim przyjacielem parę dni temu. Tak że ja rosłem w Warszawie, znaczy już szkoły…

  • Czy pan pamięta, do jakiej szkoły pan chodził?

To jest bardzo dobre pytanie. Najpierw poszedłem do szkoły powszechnej. Później się mamie zacząłem skarżyć, że coś nie bardzo tam wychodzi, i poszedłem do takiej prywatnej szkoły. Mam zapisane, ale nie pamiętam. Jak trzeba, to mogę przesłać nazwę.

  • Ta szkoła była na Pradze?

Na Pradze, tak. Ta druga też była na Pradze. I tam też się uczyłam trochę. No ale później wojna wybuchła, to ja miałem osiem, jedenaście, dwanaście lat, prawda. No i później zaczęła się niemiecka okupacja.

  • Co pan pamięta z okresu okupacji?

Co ja pamiętam z okresu okupacji... Pamiętam dużo. Pamiętam początki, później pamiętam rozwój... Na Białostockiej 20 myśmy mieszkali z mamą na czwartym piętrze i mieliśmy pokój. Mieszkanko było numer czternasty, a pod numerem dwunastym mieszkał pan pułkownik Kaczmarek ze swoją żoną i z swoim synem, z Wiesiem. Sławek... Wiesław... Tak, Wiesław Kaczmarek. Widzieliśmy się niedawno w Warszawie. On mieszka teraz w Stanach Zjednoczonych. No i z Wiesiem byliśmy przyjaciółmi. On rok starszy ode mnie. No i później, jak już wybuchła wojna, to życie, jak to dobrze wiemy, się zmieniło. Ale ja chodziłem do szkoły handlowej na ulicy Wilczej. Była taka szkoła handlowa. Był też cel, żeby tacy jak ja też dostali coś w rodzaju matury. Było gimnazjum i było liceum. Ja byłem w gimnazjum. No ale później przyszła – to już z parę lat później – przyszła tragedia, bo już z liceum niektórzy byli w Armii Krajowej i wtedy [Niemcy] tę szkołę zlikwidowali, tak że ja zostałem bez matury. Ale jednocześnie też już mnie interesowało bardzo, co jest w sprawie ekonomii, sprawy księgowości, sprawy finansów. Tak że to mnie już interesowało. Specjalnie w żadnej szkole nie byłem, ale troszkę rozmawiałem z ludźmi i trochę pracowałem. Byłem najpierw gońcem w jednej firmie. A w drugiej firmie już coś tam składałam, papierki i tego. Zarabiałem trochę. A później dostałem bardzo dobrą pracę. To restauracja na placu Teatralnym. Ta ulica po prawej stronie opery, znaczy teatru. To mi się zdaje, ja mam zapisane, myślę, że się nazywa A. Langner. Właścicielem tam wtedy był pan Szymański. I ja dostałem tę pracę, bo on potrzebował kogoś w barze, żeby troszkę kontrolował, co się dzieje. Już miałem wtedy jakieś czternaście, może piętnaście lat. No i on mi tak wspaniale też pomógł. Pilnował mnie, żebym się uczył. Trochę czytałem i pisałem trochę, no i tam pracowałem. To była dobra praca, bo dobrze zarabiałem, a też dla mamy dostawałem dużo jedzenia, co zabierałem na Pragę pod koniec dnia. I później, jeśli chodzi o sąsiada, mojego przyjaciela Wiesia, tam jakieś trzy lata przed wybuchem Powstania, początku Powstania, już była taka praca z Armii Krajowej.

  • Wtedy był pana pierwszy kontakt z konspiracją?

Tak. Może nie pierwszy, bo przedtem już były radia i przedtem się już słuchało Londynu po polsku. Różne były takie... Też Żydom się pomagało, bo mieliśmy wypadki, że przez kanały przechodzili, szczególnie malutkie takie, no i też trochę [pomagaliśmy]. Było dużo takiej pracy. Ale ja też pracowałem, żeby coś zarobić. Mieliśmy bardzo dobry targ. Albo Rubiecki, albo…

  • Różycki.

Różycki, dziękuję bardzo. No to ja miałem tam dobre kontakty i tam się... Później przez pewien czas też moja mama miała kontakt z… To była wódka, tak, jak nazywamy. To była fabryka. W jakiś sposób dostawała, nie często, ale mogła dostać, płaciła, butelki wódki. Była wódka wyborowa... Jakoś inaczej też się nazywała. I ja przez pewien czas (później się już przestraszyłem) woziłem wódkę pod Warszawę, na wschód. Bo tam przed wojną w miejscowości (przepraszam, zapomniałem, ale mam zapisane) przed Otwockiem, w każdym razie takie na „w” była, moja babcia miała taką willę i często pomagał też wujek Stefan, bo on miał troszkę więcej pieniędzy, był w lepszym stanie. On był wtedy w 1. Pułku Szwoleżerów i był doktorem medycyny w Wojsku Polskim. Tak że ja tam jechałem z wódką i później robiłem dobre wymiany na mięso i wracałem do Warszawy. Często się jechało między… [niezrozumiałe]. Ale później okazało się, przyszła wiadomość: „Uważaj, bo SS łapie na stacji”. Niby to była policja polska, ale to były rozkazy dla policji polskiej, żeby [łapać], tak że zrezygnowałem.

  • Zbliżało się Powstanie. Jak pan pamięta ten okres? Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Ja już wtedy należałem do mojego oddziału. Miałem to napisane, to później powiem. Do mojego oddziału, który był umiejscowiony jeszcze parę dni przed Powstaniem na placu Dąbrowskiego. I myśmy mieli już zebrania, takie krótkie spotkania na placu Dąbrowskiego w jakiejś kamienicy, gdzieś daleko pod ziemią. Jak nie pod ziemią, to bardzo ukryte, prawda. I były już plany, co my będziemy robić.

  • Czy dużo osób było na tych spotkaniach?

Nie. Było jakieś dziesięć, może piętnaście.

  • Czy już jakieś zadania wtedy były rozdzielane?

Zadania były rozdzielane, tak. Ja byłem w plutonie, który miał zadanie, żeby iść i zdobyć urząd pracy. To było nasze pierwsze zadanie. O tym się dowiedzieliśmy jakieś trzy dni przed wybuchem Powstania. Bo ja po zebraniu biegłem jeszcze i to było już bieganie głównie na Pragę, żeby jeszcze tam żegnać się i tak dalej. No i później już z babcią i z mamą się pożegnałem. To było już chyba trzydziestego. No i wtedy wracałem na plac Dąbrowskiego. Tak że wróciłem tam, wybuchło Powstanie… Wybuchło w znaczeniu wyszedł rozkaz i wiedzieliśmy, że mamy… Już byliśmy przygotowani. Ja z broni miałem coś bardzo skromnego, ale miałem. Miałem pistolet, ale oprócz tego już miałem też… Nie, jeszcze nic takiego dobrego nie miałem. Może już później dostałem karabin. Ale to nie był jeszcze ani... Jak się nazywa ten, którym później…

  • Sten?

Tak. Sten, który…

  • Czy pan przed Powstaniem przeszedł jakieś przeszkolenie wojskowe w tym oddziale?

To nie tyle było wojskowe. Jeszcze na Pradze w mieszkaniu mojego przyjaciela miałem takie przeszkolenia. Głównie jego ojciec, ale później też i on już sam, co miał większe doświadczenie, to mnie trenował, jak to będzie wyglądać. Tak że miałem trochę przygotowania, ale głównie to była szczera chęć, więcej niż chęć, żeby iść i brać czynny udział w Powstaniu.

  • Jakie momenty z Powstania panu utkwiły w pamięci? Nie całe sześćdziesiąt trzy dni, bo każde z nich było ważne, ale coś, co panu utkwiło?

Najpierw jak wyszedł rozkaz, znaczy zaczęło się Powstanie…

  • Pierwszego sierpnia.

Rozkaz „Bora” Komorowskiego i drugiego, który był naszym dowódcą, dowódcą naszej grupy. Mam napisane, ale zapomniałem. Na „r” chyba. Tak że to było już uczucie: „Idziemy walczyć”. Była ta szczera chęć, żeby walczyć, znaczy żeby nabić i wyrzucić Niemców. Ale już sobie zdawaliśmy sprawę, ja sobie już zdawałem sprawę, że potrzeba będzie więcej broni, więcej amunicji, więcej tego. Ale to nie był strach, tylko była chęć: „Dobrze, zaczynamy, walczymy, tak”. Tak to się zaczęło. I też z modlitwą, zawsze z modlitwą, bo to było też szalenie ważne.

  • Czy pan pamięta jakąś akcję tego plutonu, w którym pan był?

Tak. Poszliśmy od razu pod urząd pracy i zaczęliśmy wyrzucać stamtąd Niemców. Poszło nam stosunkowo łatwo, bo zaczęli uciekać.

  • Czyli po prostu jak gdyby przestraszyli się was. Bo broni nie mieliście za dużo.

Tak, ale widać było, że już coś tam mamy. No i myśmy zaczęli też strzelać, już się strzelało. Tak że myśmy zdążyli, załóżmy, zająć – bez używania słowa „zdobyć” – urząd pracy w pierwszych dwóch dniach.
  • I tam zostaliście?

I tam zostaliśmy, dlatego że to był szalenie ważny punkt (to nam mówiono, ja się z tym zgadzam) strategiczny. Tu był ten urząd, co dzisiaj jest muzeum (zapomniałem, jak się nazywa), a z przodu był plac Małachowskiego, z tej strony była „Zachęta”. Z przodu przed nami był plac Marszałka Piłsudskiego i to było wejście do tej części Śródmieścia, gdzie było wiadomo, że już mieliśmy nasze punkty walki. Byliśmy już tam odpowiednio przygotowali i rozplanowani jako Armia Krajowa.

  • Jaka w ogóle atmosfera panowała w oddziale w trakcie Powstania?

Zmieniała się.

  • W miarę upływu kolejnych dni, sytuacji?

Też w miarę tego, [jak] dostawaliśmy wiadomości. Dostawaliśmy wiadomości, jak wiemy dobrze, przez Londyn, po polsku, nam to przekazywano. Były też takie skromne publikacje w podziemiu. I głównie też [panie], co pomagały strasznie, młode panie, też panienki – mieliśmy dużo kochanych łączniczek i innych, którzy przechodzili, rozmawiali, podtrzymywali [na duchu], jak trzeba było. Tak że wiedzieliśmy mniej więcej, co się dzieje. Ja osobiście byłem też w takim punkcie, gdzie... Co było pierwsze... Pierwsze był silny…

  • Obstrzał?

Byliśmy obstrzeliwani w pierwszym rzędzie przez żołnierzy z dobrymi karabinami maszynowymi. Strzelali, byli po drugiej stronie, koło „Zachęty”. Mieli swoje stanowiska w „Zachęcie” i strzelali. Później zaczęły przyjeżdżać czołgi. Stawały na ulicy, na placu Małachowskiego, obok i zaczęli do nas strzelać. I to było straszne. Raz taki pocisk wleciał, ja byłem ze swoją drużyną, byliśmy na drugim piętrze czy coś i mieliśmy rozkaz pilnowania tu, tu, tu i tam. No i wleciał taki pocisk przez nasze okno, zaraz obok, i później poleciał do tyłu. No i ja już myślałem, że tu już jest koniec. Bo jakby to wybuchło… Ale była cisza. Okazało się, że pocisk nie wybuchł. Tak że pomodliliśmy się i podziękowaliśmy. Ale dużo większych, silnych wydmuchało i robiło straszną... [...] Za parę dni wyszedł rozkaz. Dobrze, trzeba podłożyć miny na miejscu, gdzie przyjeżdżały czołgi. To były „tygrysy”, ale były też te mniejsze. I ja poszedłem jako ochotnik, a może byłem wybrany... Nie, chyba jako ochotnik. Poszło nas trzech. Był taki nasz kochany dowódca „Lubicz” i był ze mną Jarzębski, mam zapisane.

  • Czy pamięta pan pseudonim Jarzębskiego?

Nie. To trzeba zobaczyć, to jest napisane. W każdym razie (pan decyduje) poszło nas trzech. Wyszliśmy i powiedzieliśmy, że będziemy wracać, jak przeżyjemy. Naturalnie powiedzieli: „Tak, zameldujecie się tutaj do porucznika”. No i wyszliśmy na plac Małachowskiego. To była noc, nieśliśmy trzy miny, człowiek się bał naturalnie, ale była chęć, żeby to zrobić. I jakoś nam to wyszło, bo szliśmy po cichutku, później trzeba było tam się schować, później znów prawie że na kolanach. I doszliśmy do prawej strony placu. I tam ten, co nami przewodził z naszej trójki, chyba „Lubicz”, to myśmy go pilnowali, a on zakładał miny. I założył. Spokojnie, powolutku wrócił do nas. To wszystko musieliśmy robić bardzo po cichu. Trochę się czołgaliśmy też przez pewien ten [odcinek], widać było, żeby ochronić się od tych karabinów maszynowych z „Zachęty”, obok Zachęty. Ale się ochroniliśmy. Później przeszliśmy już do naszego… Wchodziło się już do nas. I mieliśmy takie hasło, przepraszam bardzo, ale była „dupa”, no bo tak sobie jakoś wymyśliliśmy. No i weszliśmy i zrobiliśmy raport panu porucznikowi. Też mam zapisane, jak się nazywał, jaki miał pseudonim. Następnego dnia przyjechały czołgi i jeden: „hrrr”. Niezupełnie zginął, że cały rozleciał się, ale się rozleciały te…

  • Gąsienice?

Tak, gąsienice. Tak że czołg już nie…

  • Był unieruchomiony.

Tak. A ich zdołali jeszcze też wykończyć, strzelając do nich, tę załogę czołgu. Tak że to było osiągnięcie.

  • A jak wyglądało wyżywienie u pana w plutonie?

Myśmy czasami byliśmy trochę głodni, ale czasami dostawaliśmy jedzenie. I tam gdzie kobiety szalenie pomagały, bo z ryzykiem życia, ze wszystkim, dostawały gdzieś, szukały, znajdowały... Już trochę było też pozbieranego parę dni przedtem. Z głodu nie umierałem, ale czasami człowiek był głodny. Ale żeśmy dostawali jedzenie. Później nasz pluton po pewnym [czasie], coś po dwóch tygodniach chyba, dostał pozwolenie iść trochę do tyłu i na nasze miejsce przyszedł drugi. No i tam była taka kuchenka, były takie słynne, wspaniałe miejsca, gdzie można się było jeszcze dobrze wyżywić. Bo jak był początek Powstania, się uderzało, na przykład też była poczta, to było też trochę z tyłu, z drugiej strony, ale to było też chyba pod naszym batalionem, tak że tam też byłam. [Byłem] też w Prudentialu. Tak że następną funkcję, co miałem (może się trochę mylę w datach), to była: „Idź na szczyt Prudentialu”. Dostałem odpowiednie…

  • Lornetkę?

Lornetkę. I też była taka długa jedna, wspaniała. Tak że [usłyszałem]: „Zobacz i od razu mów raport”. Mieliśmy taką wewnętrzną komunikację. Było takie radiotelefony, co nie były telefonami, ale były kontakty pomiędzy [oddziałami]. I byłem [w Prudentialu], to było też fantastyczne przeżycie. Byliśmy tam chyba we trzech. Patrzyliśmy, widać było już troszkę wojska sowieckiego. Niemców już nie widzieliśmy. I ja patrzyłem, jeszcze mogłem zobaczyć kamienicę na Białostockiej i kamienica stała. Tak że to też...

  • A rodzina cały czas mieszkała właśnie na Białostockiej, tak?

Rodzina, moja mama, moja babcia, tak mieszkali.

  • Czy miał pan z nimi jakiś kontakt w czasie Powstania?

Nie, nie, żadnego nie było. Nie można było, w każdym razie w moim wypadku nie było. Tak że byłem tam, później byłem... Bo pan się zapytał o takie specjalne przeżycia. Ale to już było troszkę później, to już było, jak był problem na Starówce. To już upłynął pierwszy miesiąc walki, pierwszy miesiąc Powstania i Starówka już była w poważnych problemach. Już widać było, że już nie dawali sobie [rady], już nie mogli wytrzymać. No i wtedy przyszedł rozkaz. Grupa dwudziestu niesie głównie granaty i broń w miarę możliwości, i innego rodzaju amunicję. Przejście kanałami do Starówki. Tam na rogu placu Krasińskiego i – Krasiński, tak? – i tej ulicy, co myśmy tamtędy przychodzili. No i ja też poszedłem, też tam prowadziłem jakąś grupę. I pierwsze zdumienie było, jeszcze zanim weszliśmy do kanałów, jak nam przedstawili, kto nas właściwie będzie prowadził. Taka śliczna, młoda dziewczyna w mundurku i to wszystko. No więc ja się grzecznie zapytałem, dlaczego. „No bo ja znam drogę. Ja już byłam, parę razy przechodziłam”. No więc naturalnie. I tak weszliśmy, granaty na szyjach zawieszone, co jeszcze innego można było, się brało, ale ograniczone, no i zaczęliśmy tam spokojnie iść. Naturalnie to przejście było trudne, bo kanały były też otwarte i było niebezpieczeństwo, jak nas informowała nasza kochana przewodniczka, że czasami Niemcy się orientują i rzucają granaty do środka. Trzeba było też bardzo uważać, żeby nie wlecieć w jakiś kanał, gdzie woda leci do Wisły. Ale [szliśmy] spokojnie, mieliśmy taką linę, której się troszkę trzymaliśmy między sobą i tak doszliśmy do Starówki. To zabrało przeszło godzinę.

  • Przejście kanałami?

Tak, wszystko tylko kanałami, inaczej w ogóle zapomnijmy. I wyszliśmy z kanałów. Byliśmy od razu tam przyjęci i odebrani i wszystko wspaniale. Ja poszedłem (nie wiem, czy tylko ja byłem) i zameldowałem się u dowódcy. (Nazwisko miałem zapisane, ale to musimy zobaczyć, jak pan by chciał). Oddaliśmy granaty, oddaliśmy inne rzeczy, które nieśliśmy, i wtedy dostałem rozkaz: „Wrócić tutaj do nas o szóstej – byliśmy wcześnie raniutko, mi się zdaje – bo będą rozkazy dla was”. No i wróciliśmy. Ale przedtem mogliśmy troszkę porozmawiać, zobaczyć. Już sytuacja była naprawdę trudna.

  • Ile czasu pan był na Starówce?

Parę godzin.

  • Powrót kanałami?

A z powrotem rozkaz był: „Słuchajcie, tutaj mamy troszkę lekko rannych, których chcemy ocalić, i też ważnych urzędników, ludzi zaufania”. Nie wiedziałem dokładnie, [kim byli], ale tak popatrzyłem na nich, to wiedziałem, tacy ludzie, których trzeba ratować, starsi. Tak że poszliśmy. Ze mną szła praktycznie ta sama grupa. Nie bardzo pamiętam, ale chyba ta sama grupa. Mam to zapisane to. Tak że szliśmy z powrotem. Ponieważ ci byli troszkę ranni, były problemy, bo często już nie bardzo mogli, tak że trzeba się było zatrzymać i też takie niebezpieczeństwo, żeby coś z góry nie leciało. Ale przeszliśmy. Powrót zabrał jakieś dwie i pół godziny, ale doszliśmy. To była też ulica, na Nowym Świecie... jedna z ulic na rogu…

  • Świętokrzyska?

Nie, nie. Nie, trochę krótsze. To było na rogu Nowego Świata i tej ulicy. Nie Wiejska, nie, coś takiego króciutkiego. No i tam zaczęli [wyciągać] tych, których my…

  • Warecka?

Chyba Warecka, chyba Warecka. To teraz jest, widziałem takie śliczne miejsce, napisane, że tam właśnie [wychodzono z kanałów]. Bo tam napisali, że tamtędy uciekali ci, co mogli uciec, ale o naszych przejściach nie jest naturalnie [napisane], bo tam nic się nie działo. Tak że doszliśmy, wyszliśmy, podziękowania, coś wspaniałego. I dostałem tam dwie czekolady od jednego z tego...

  • Po wyjściu z kanałów?

Po wyjściu z kanałów. I później wróciłem do mojego [oddziału]. Byliśmy wtedy na Mazowieckiej, tak, chyba na Mazowieckiej. Też niedaleko poczty, ale głównie Mazowiecka. Później przyszedł taki czas, że myśleliśmy: „Dobrze, to jak zdołało się dostać zgodę Stalina, żeby troszkę przychodziło pomocy dla nas z Zachodu...”. Pomimo tych wielkich strat, jakie ponosili przez to, że Niemcy rozbijali wiele z tych samolotów, niektóre dolatywały. A też zaczęliśmy dostawać przez krótki okres trochę pomocy ze strony sowieckiej. Trochę broni, trochę amunicji, tylko często to były śmiecie, bo nie mieliśmy... Co używać, jak przychodzą jakieś namioty, po polsku, nie namioty, te, co się wsadza do…

  • Pociski...

Pociski do karabinów i do pistoletów, i do maszynowych to były inne, ale…

  • Czyli po prostu naboje nie pasowały.

Nie pasowały do tego, prawda, Ale też dostawaliśmy – przypuszczalnie Anglicy czy alianci zdołali coś przetransportować i to później nam też [przekazywali] w ramach zrzutów. Ale to niedługo trwało.

  • A czy w pobliżu pana jakiś zasobnik z tych rzutów znalazł się, czy tylko to, co inni odbierali? Chodzi mi o to, że jak lotnicy angielscy zrzucali te pojemniki, to czy w pobliżu miejsca, gdzie pan był zakwaterowany, też takie pojemniki spadały?

A tak, spadały. Może nie tak blisko, ale spadały gdzieś po drugiej stronie placu Napoleona. Ale później to były transportowane, od razu rozprowadzane do oddziałów. I myśmy tak to dostawali. Też trochę żywności przychodziło ze wschodu [Warszawy], znaczy z Pragi czy poza Pragą.

  • Niewielkie ilości.

Niewielkie, tak.

  • Zbliżał się koniec Powstania.

Tak.

  • Jakie były pana losy już po kapitulacji?

Moje losy po kapitulacji… Najpierw była kapitulacja i to była rozpacz, bo i płakaliśmy, i krzyczeliśmy. Nie tylko ja, ale wielu naokoło, dlaczego musimy. Ale dowództwo nam wytłumaczyło, dzisiaj wiemy dlaczego. Nie tylko dziś, ale już później szybko się dowiedzieliśmy, że jednak wojska Stalina, wojska sowieckie [miały] rozkaz, muszą zatrzymać, żeby wzmocnić i tak dalej, żeby później uderzyć, [wznowić] ofensywę i iść na zachód. Powód też wiemy jaki, wiemy też, jakie były straty straszne z korpusu Berlinga, jak próbowali przejść przez Wisłę – straszne, coś okropnego. Tak że na szczęście – i o tym też dobrze wiemy wszyscy – na szczęście już „Bór” Komorowski z generałem (mam zapisane wszystko) jak podpisali, to podpisali kapitulację naszą z Wehrmachtem i to nas uratowało. Dlatego żeśmy zostali wzięci do niewoli jako jeńcy wojenni. Najpierw była cisza, spokój, później niby trochę pod ochroną pilnowani przez żołnierzy, ale żołnierzy niemieckich, nie przez SS, ani żadne takie grupy. Wyszliśmy z Warszawy, złożyliśmy broń na placu Narutowicza. Płakało się, ale się złożyło. Ja zatrzymywałem, co mogłem. Miałem już swój pamiętnik, tak że to też było schowane gdzieś w środku. Ale jeśli chodzi o traktowanie nas, to byliśmy dobrze traktowani w tym znaczeniu, że byliśmy pilnowani przez żołnierzy niemieckich, przez Wehrmacht, którzy byli albo bardzo młodzi, albo staruszkowie, no bo już innych nie można było dawać do takiej służby. I wyszliśmy, i poszliśmy... Też zapominam, ale mam zapisane. Było takie miasteczko pod Warszawą.

  • Pruszków albo Ożarów.

To chyba Pruszków, ale jak pan będzie chciał, kochany kolego, to ja ci powiem, w jakim. No i tam pełno już było nas, naturalnie tych, co przeżyli, ale było nas dużo, parę tysięcy. No i tam Niemcy już robili porządek. Nic złego, ale trzeba nas było kąpać, później trzeba nas było ustawiać, zobaczyć, gdzie, kto, jak dalej, gdzie będą jechać. A ja tam dostałem nominację na kaprala. Tak że zostałem kapralem, a jeszcze chyba... Nie, to może później… Tak że pojechaliśmy do Niemiec.
  • W którym miejscu byliście?

To się chyba nazywało Stalag XI B, ale mam dokumenty, na północ od Hanoweru. I tam weszliśmy do obozu. Było bardzo, trudno powiedzieć, przyjemnie, bo byliśmy w niewoli, ale cisza, spokój.

  • Jakie warunki tam panowały?

Warunki dobre, tylko życie było szalenie nudne dla nas, młodych, co my w ogóle pod okupacją żyliśmy, pracowaliśmy, byliśmy członkami AK, Armii Krajowej i tak dalej. A tam cisza, spokój, ładne modlitwy, później nauki różne i tego. Ale tak [jeńcy] spędzali swoje życie. Tak spędził życie mój najmłodszy wujek Tadzio Tarnawski, Tadeusz był porucznikiem w czasie wojny z 56. Pułku Piechoty.

  • Byliście w jednym obozie?

Nie. On był w oflagu, ja byłem w stalagu. On wiedział, że ja tam idę. Tak że było tak cudnie, że byliśmy i nas przyjęli naturalnie i Polacy, nasi, jak nazywamy, nasi…

  • Sojusznicy?

Nie. Polak i Polak się spotykają. Jest takie śliczne słowo po polsku…

  • Rodacy.

Rodacy. Też z innych narodowości byli, tylko ja innymi językami jeszcze nie mówiłem. Po pewnym czasie moja grupka, taka grupka z naszego oddziału, mówili: „Wiesz, nudno jest”. Jeden starał się uciec. Jego złapali, później musiał być karany, ale to były inne kary niż w obozach koncentracyjnych. Niemcy ogłosili, że można jechać do pracy w fabrykach na południu Niemiec. „Jak są ochotnicy, to bardzo prosimy” i tak dalej. I myśmy się zgłosili i pojechaliśmy koło Harzburga.

  • To były tak zwane komenderówki?

To były komenderówki. Była taka komenderówka na górze. Tam było nas nie więcej jak stu dwudziestu, z tego co pamiętam, mam to zapisane. I tam zaczęliśmy pracować w fabrykach. Ale to nie była taka ciężka praca, nie było nic takiego coś strasznego. Ja, zdaje się, dostałem tam jakąś przepuklinę, ale pracowaliśmy. Też było to [tak], że nawet tam jeszcze dostawaliśmy co pewien czas przez Krzyż Czerwony paczki dla jeńców, jako jeńcy wojenni. Ale później, po pewnym czasie – znaczy to nie trwało długo, to było razem jakieś sześć miesięcy – po pewnym czasie dostaliśmy takiego dowódcę, który stracił rękę. Niemiec, oficer. Rękę, chyba lewą, [stracił] na wschodnim froncie i dali go, żeby pilnować tę grupę jeńców wojennych. No i nas pilnował, wspaniale nas pilnował. Pozwalał nawet nam, chodziliśmy na wycieczki czasami, a on miał do pomocy już tylko takich staruszków, co już byli weterani, bo już nie było nikogo innego. Ale myśmy się też dobrze prowadzili i uważaliśmy, żeby nie ten... Później dostaliśmy takie cywilne ubranie, ktoś wykombinował, gdzieś dostał. Tak że jak przyszli Amerykanie, to troszkę wcześniej on dostał cywilne ubranie i sobie poszedł.

  • Ten Niemiec?

Niemiec, tak bardzo tego... No nic, to inna historia.

  • Czyli komenderówkę, gdzie byliście, oswobodziła armia amerykańska.

Armia amerykańska, tak.

  • Jak potoczyły się dalej pana losy?

Wspaniale. Chcieliśmy iść do Polski. I oni szli jeszcze wtedy na wschód. I szliśmy, szybko szliśmy... A w tych miastach – bardzo śliczne południe – w miastach, co przechodziliśmy, tu już nie było żadnej wojny. Jeszcze czasami trzeba było [uważać], ale tak [ogólnie to] ludzie nas prawie że witali. Tak że szliśmy, szliśmy, byliśmy sto pięćdziesiąt kilometrów chyba od granicy z Czechosłowacją i wtedy przyszedł rozkaz Eisenhowera: „Zatrzymać się. Cofać się do takiego i takiego miejsca”. To były skutki konferencji w Jałcie.

  • I dalej co się działo?

I myśmy płakali. Niektórzy Amerykanie też płakali. Później była kwestia, co będziemy robić. No więc też przez wojska amerykańskie dostawaliśmy informacje: „Słuchajcie – chcieliśmy do Anglii jechać – do Anglii teraz nie, nie dacie rady, ale są wojska teraz 2 Korpusu we Włoszech generała Andersa”. Wiedzieliśmy, jakie były początki [2 Korpusu Polskiego] i w jaki sposób, i wszystko. Moja żona też przechodziła ze swoją rodziną w Kazachstanie i tak dalej. Dobrze, więc jak się tam dostaniemy? Nas bardzo dobrze traktowali. Żołnierz amerykański ma prawo, mi się zdaje, że co trzy miesiące, dwa czy trzy dni takie niby wakacje, odpoczynek, więc [ci żołnierze powiedzieli]: „Możemy was wysłać do Paryża i tam jest już taka placówka duża, polska, gdzie możecie się zgłosić i zameldować tam”. Było nas coś pięciu i powiedzieliśmy: „To dobrze, no to pojedziemy”. I cudnie nas zabrali samochodem, najpierw do Luksemburga, bo już wtedy była możliwość, już kolej szła, z tego co pamiętam, z Luksemburga do Paryża. Więc pojechaliśmy trochę do góry i tego... Ale nas zawieźli i bardzo dobrze. Myśmy pracowali tam u nich, pomagaliśmy i później [pojechaliśmy] do Paryża. Nie wiem, jak się nam udało, ale ja ponieważ miałem dwa paski armii amerykańskiej, to znaczy kapitan, tak że nas... Byliśmy troszkę w hotelu „Grand Hotel” w Paryżu, coś cudownego, ale później nas już naturalnie wyrzucili stamtąd, bo powiedzieli: „Byliście już trzy dni”. Pojechaliśmy do... to było w drugiej części Paryża, nie pamiętam. I tam któryś z naszej grupki powiedział: „Wiesz co, powiemy, że to Amerykanie – bo my mieliśmy mundury amerykańskie – Amerykanie chcą pójść do wojska polskiego”. No i tak coś powiedział, ten co nas wpuszczał, chyba się ucieszył bardzo czy się przestraszył, nie wiem, poszedł zameldować. Przyszedł oficer, dostaliśmy krzyku, ale nas puścili, tylko nie było już dużo miejsca, dlatego że to była, gdzie był pułk kawalerii francuskiej, w jakiś sposób to zostało. Nas dali do... Jak się nazywa po polsku miejsce, gdzie konie mieszkają?

  • Stajnia.

Stajnia, tak. No więc człowiek się trochę poczuł ten... Ale byliśmy w stajniach, znaczy w stajni, wszyscy w jednej, ale później pojechaliśmy za parę dni do takiego ślicznego miejsca (nie pamiętam, jak się nazywa, mam zapisane), na południe, przez Francję. I później było następne [miejsce] i dojechaliśmy do też takiego przyjemnego miejsca, ale już nad Morzem Śródziemnym. Tam były dwie pary willi już przygotowanych dla nas, znaczy dla żołnierzy z 2 Korpusu, Powstańców, którzy jadą do 2 Korpusu. Tam się zatrzymaliśmy coś dwa dni i później już autobusem do Genewy, z Genewy chyba do Milano, a z Milano do dowództwa 2 Korpusu, Giorgio nad Adriatykiem, San Giorgio. No i tam zaczęły się wywiady, kto ty jesteś i tak dalej, i tak dalej. „Co ty się zdołałeś nauczyć?” Ja powiedziałem, że mam maturę. „Gdzie masz maturę?” Powiedziałem, że dokumenty się spaliły. Oficer, co mnie [wypytywał], uśmiechnął się, powiedział: „Ale ty musisz mieć maturę, żebyście później dostali, żebyś się uczył, jak inni już się uczą tutaj, twoi koledzy i tak dalej”. No więc dobrze. Później był taki zryw polskości i czegoś... Jak to nazywamy, jak mówimy, jak człowiek coś czuje, że źle się dzieje dla Polski? Takie cudne słowo po polsku, nie pamiętam. Bo przyszły oddziały w mundurach niemieckich, a to były oddziały ze Śląska, wojsko ze Śląska, też prosząc, żeby [ich przyjęto do 2 Korpusu]. No więc my, Powstańcy Warszawscy: „A... I po co, i dlaczego?”. Dostaliśmy krzyku: „Wy jesteście patriotami, ale trzeba też ocenić tych, którzy byli, musieli, weszli do tej armii, ale teraz chcą znów być Polakami”. No więc dobrze, się przyjęło. Więc mnie wysłali... Powiedziałem, że chcę iść do dobrego pułku, gdzie jest pancerne [uzbrojenie], żeby mieć dobre przygotowanie. Też jakiś oficer, jakiś major powiedział: „Dobrze. To po czasie, na razie pojedziesz do gimnazjum”. 2 Korpus miał już przypuszczalnie z pomocą rządu naszego z Londynu [szkołę]. Została założona w Casarano, to na samym dole [Włoch], poniżej Lece, bo Napoli to już było prawie na północy. To było takie małe miasteczko. Była założona szkoła, gimnazjum. Już byli zupełnie dobrzy profesorzy, wzięli też jednego czy drugiego z armii angielskiej i tam zaczęli nas uczyć, ale to szybko, i to bardzo dobrze zrobiło. W międzyczasie mój wujek Tadzio też już został wypuszczony z oflagu i też dojechał do 2 Korpusu. On wiedział, że jego siostrzeniec był Powstańcem i jest gdzieś [tam] i mnie znalazł. Tak że też miałem cudowne przeżycia, bo na wakacje mnie zabrał i w ogóle. Ale to później, bo do wyjazdu do Anglii...

  • Tam pan zdał maturę?

Nie, jeszcze tam nie. Musiałem jeszcze pojechać do Anglii. Pojechaliśmy do Anglii, tam dalej szkoła, to gimnazjum trwało. To było też liceum, powiedzmy. Tam bardzo szybko, po roku, dostałem maturę. I to mi później szalenie pomogło w tym, że się dostałem na uniwersytet.

  • I co po maturze?

Po maturze człowiek chciał pracować, tak że pracowałem trochę w Forestry Commision, w lasach Walii. Tam dużo nie robiłem mądrego, ale takie były lasy, trzeba było pilnować troszkę, ścinać gałęzie i tak dalej. Poza tym po angielsku człowiek się uczył, walijski nie tak bardzo. No i dziewczęta były bardzo przyjemne, tak że można było tam też troszkę się pobawić. Ale później wysłali mnie do tego obozu, który był (mam zapisane) troszkę dalej, gdzie było dużo polskich oficerów, Polaków i były też Polki z wojska. I tam zajechałem i był już ktoś, kto mnie miał spotkać i porozmawiać ze mną. Miałem takiego pułkownika, w Londynie mieszkali już, to był pułkownik Zaniewski, Teodor Zaniewski z żoną Birutą. Poznałem ich przez mojego bardzo bliskiego przyjaciela, co był też w Armii Krajowej. Oni skomunikowali się ze mną przez kogoś, to był praktycznie rozkaz: „Słuchaj, przyjedź do Londynu. Chcemy ciebie poznać”. Przyjechałem do Londynu i tam od razu mi powiedziano (kochani ludzie): „Musisz się starać wejść na Uniwersytet Londyński”. No dobrze. Na szczęście brat żony pułkownika Zaniewskiego był już związany z organizowaniem uniwersytetu i wszystko, bo to była część Uniwersytetu Londyńskiego, University of London. I stworzył się [oddział], co już nazywało się Polish University College. Mieliśmy już różne wydziały. Ja szedłem na Wydział Ekonomiczny, bo wszystko to nadal chciałem [studiować] i prosiłem. „Dobrze, to ty pójdziesz na ten wydział, będziesz musiał zdawać egzaminy, ale w międzyczasie angielski”. No dobrze. No więc miałem taką grupkę... Dostałem pracę (też już w uniwersytecie, ale przez Polaków), żeby pilnować jedną kamienicę, gdzie był Wydział Chemiczny, chemii. I tam pilnowałem trochę, tam trzeba było troszkę pilnować, ale dostałem takich trzech kolegów, co przychodzili i uczyli mnie angielskiego.
  • To byli Anglicy?

Nie, to byli Polacy, ale widać musieli być... I później po tym już zdawałem, zdałem... Tak, trzeba było iść i zdawać egzamin i zdałem, znaczy dostałem wejście na Uniwersytet Londyński, ale już do Polish University College i do wydziału, [który] się nazywał chyba ekonomia, Wydział Ekonomii, coś związane z prowadzeniem biznesów i tak dalej. No i zacząłem już wtedy [studiować], ale na uniwersytecie, jak już były pierwsze [egzaminy], były poważne. Mnie trudno było się uczyć, ale później miałem zupełnie dobre wyniki. Poznałem tam moją żonę, bo też była już na uniwersytecie, też na tym wydziale. Taka była oparta na kominku i bardzo mi się spodobała, widać i ja i też. Tak że mieliśmy ślub, jak byliśmy jeszcze studentami. Tylko że ona powiedziała tak... Bo myśmy dostawali jako studenci dwadzieścia funtów miesięcznie, żeby mieć z czego żyć troszkę, ale jak byliśmy małżeństwem, to dostaliśmy tylko trzydzieści. Tak że żona moja wtedy zdecydowała: „Ja idę pracować”. Ona już perfekt [znała] angielski, wszystko, po Jerozolimie była [niezrozumiałe] w tym college’u dla kobiet, co były w Rosji. „A ty masz…”. Dostawałem trochę krzyku, dlatego że ja też byłem trochę w polityce i tam trzeba było walczyć i tego, a ja miałem się uczyć i zdałem. No i później zaczęliśmy już nasze życie. [Trzeba było decydować], gdzie jechać, co robić. Dostałem bardzo dobrą pracę w City of London, w biurze Chartered Accountants. Znaczy dostałem dobrą pracę, wejście do tej firmy i tam był cel: „Dobrze, nauczyłeś się na uniwersytecie, to teraz staraj się, żeby to dołożyć do twojej pracy zawodowej”. No i ja się postarałem i po dwóch latach przyszedł jeden z partnerów, powiedział: „Braun – [tak mówił] po angielsku, [ponieważ] im trudno było wymawiać Praunn – chcesz jechać do British Honduras na trzy lata jako asystent naszego partnera?”. Jak mi powiedzieli, ile ja będę zarabiał, ja nie wiedziałem, gdzie jest British Honduras, powiedziałem: „Tak”. No i później z żoną musieliśmy szukać na mapie, gdzie to jest. To był taki nowy etap w naszym życiu. Tak że stamtąd, znaczy z Anglii, pojechaliśmy do dzisiejszej Belize, która jeszcze była kolonią, ostatnie lata kolonii brytyjskiej. I tam też później zdołało się... Bo rodzice mojej żony już byli w Londynie. Ojciec był w 2 Korpusie, wyszli z Rosji, to inna historia. Mieli już domek w południowym Londynie. Myśmy przedtem z żoną dostali takie bardzo ładne mieszkanie na Redcliff Square, to jest w Chelsea. No ale później, jak już czekała na pierwsze dziecko, na pierwszą córkę naszą, to już trzeba by było do rodziców pójść, taki mały domek w południowym Londynie. I tam też zdołaliśmy, dostaliśmy pozwolenie przez ludzi, co nam pomogli w Polsce, że moja mama dostała pozwolenie wyjazdu z Polski. Bo mama była przekonana, że ja zginąłem w Powstaniu, ale zdołałem ją zawiadomić, napisać list, jak jeszcze byłem na południu Niemiec, w armii amerykańskiej. Przyszedł jeden Polak i powiedział, że jedzie do Polski. Powiedziałem mu: „Słuchaj, jedziesz do Warszawy?”. – „Postaram się”. – „Spróbuj”. I ten list doręczył. I to była dla mamy pierwsza wiadomość, że jej syn żyje. Ja byłem jedynym synem. I później już jak jechaliśmy (to było dwa lata później), to mama dostała też [pozwolenie], bo chciała już być razem z synem i przyjechała do Londynu. A później z moją pierwszą córką i z moją żoną przyjechali na południe i ja też do nich przyjechałem, bo ja musiałem, jak dostałem… A jeszcze nie powiedziałem, jaką pracę dostaliśmy. Nie, bo jak byliśmy w British Honduras, to była żona i pierwsza córka, [ale] mamy jeszcze nie było. Tam pracowałem trzy lata, bardzo ciekawa praca była i poznaliśmy tam też znajomych, znaczy ludzi z Gwatemali. Między innymi poznaliśmy takiego człowieka, który przyjechał do Gwatemali jeszcze parę lat przed nami, taki z inicjatywą. On już miał taką swoją jedną fabrykę, Incatecu, a później chciał założyć, nie tylko chciał, ale już miał plany, już się rozwijało, już wybudował fabrykę, pierwszą fabrykę opon samochodowych w centralnej Ameryce. Mnie powiedział: „Jak chcesz, to przyjedź, będziesz patrzył na finanse, wszystko i kontrolę i tak dalej”. Też była zupełnie dobre [warunki], wolny dom i wszystko. Powiedziałem: „Dobrze”. Tak że jak się skończył mój kontrakt trzyletni w British Honduras, gdzie moim szefem był kochany, uczciwy Anglik, też weteran z II wojny, pan Tateshild, on był majorem... No i też wspaniałe grupy różne były tam i tam się jeszcze poprawił mój angielski... No i później z Londynu musiałem pojechać na sześć miesięcy do Akron, Ohio, bo ta firma, co się nazywała Ginsa, w Gwatemali, fabryka opon samochodowych, [miała] taki układ pomocy technicznej z jedną z większych fabryk na świecie, znanych, amerykańskich, która nazywała się General Tyre and Rubber Company. Oni byli w Akron, w Ohio. Musiałem tam pojechać na sześć miesięcy, żeby się coś nauczyć, zobaczyć, jak to u nich. Tam byłem, chcieli mnie też tam dać pracę w Akron, Ohio. Powiedziałem, że już nie mogę, no i pojechałem, spotkaliśmy się z moją żoną, z moją mamą i już z dwiema córkami, bo nasza druga córka urodziła się w British Honduras, dzisiejszy Belize. A była bialutka, to jak ona teraz mówi, [gdy ktoś pyta]: „Gdzie się urodziłaś?”, „W Belize”, to ludzie patrzą i nie bardzo wiedzą, bo to Murzyni. Później przyjechaliśmy stamtąd do Gwatemali, do Guatemala City i zaczęło się nasze życie w Guatemala City. To było w 1958 roku. Kontrakt miałem na pięć lat, ale później z Danusią, moją żoną zaczęliśmy analizować. Mieliśmy otwarty wjazd do Stanów Zjednoczonych i do Kanady, ale nas tak dobrze przyjęli ludzie, na różnych levels, i ja dostałem... Jeszcze w paru słowach powiem, co później ze mną się stało. Bo ja pracowałem w Ginsie, Ginsa zaczęła się rozwijać i wszystko, tylko problem był, bo jak pan Plihal, znaczy szef, właściciel, przyszedł do mnie pierwszego dnia czy drugiego i powiedział: „Adam, to cię zabiorę teraz do twojego wydziału, gdzie będzie, bo już starałem się zorganizować. Tutaj będzie taki szef tej grupy, tutaj jest grupa, oni to i to robią”. – „No, wspaniale. Który z nich mówi po angielsku?” – „Nikt, po hiszpańsku wszystko”. Tak że trzeba było się szybko uczyć. No ale później co się stało, po dwóch latach. Nie, to było... upłynęło jakieś chyba cztery, może pięć [lat], mam to zapisane. Tak zwany external auditor w firmie w Ginsie... Była firma, którą założył pan Gibson i pan Scott, to był Anglik i Szkot. Założyli w Gwatemali malutkie biuro, ale dobrą pracę już wykonywali według wykazu naszego zawodu. No i wtedy Joe powiedział: „Słuchaj...”. On został external auditor, przychodzili i sprawdzali, później mówili, co się źle robi, co trzeba poprawić i podpisywali później. To bardzo dużo znaczyło dla firmy. No, to jest normalne, żeby dostać później czy to pomoc, czy dostać jakąś pożyczkę, czy jakiś partner chciał wchodzić. Dobrze, no więc wtedy Joe Gibson powiedział do mnie tak po paru latach: „Adam, nie chcesz przyjść jako nasz partner?”. Bo oni byli już z poprzedniej generacji, różnica lat, i też już czuli się zmęczeni, jeden i drugi. Po trzech latach ja poszedłem do nich, kochany George Plichal się obraził, ale mieliśmy już kogoś dobrego na moje miejsce. Później tak się stało, że przyszła firma światowa do centralnej Ameryki, wtedy się nazywała Peat Marwick Mitchell, i oni chcieli wejść wtedy do krajów centralnej Ameryki. Ale wiedzieli, że w Gwatemali jest już firma pana Gibsona i pana Scotta, i tam sie tego – zaczęli robić układ z nimi, kupili firmę. I wtedy Joe powiedział: „Dobrze, ale jest jeden [warunek] z mojej strony, że weźmiecie Adama Prauna jako partnera w Peat Marwick Mitchell”. No więc musieli to załatwiać, [kierując] do Nowego Jorku, bo tam mieli główne biuro i wszystko. I zostałem partnerem. A jednocześnie później w Gwatemali powiedzieli: „Bardzo ładnie, że masz tytuł licenciado (w Anglii to się inaczej nazywało, ale w Ameryce Łacińskiej licenciado) z Uniwersytetu Londyńskiego, ale trzeba, żebyś też u nas dostał tytuł z uniwersytetu w Gwatemali”. No i to było też wspaniałe przeżycie, bardzo mi pomogli. Dostałem dużo tak zwanych equivalents, tylko musiałem się trochę nauczyć jeszcze o Gwatemali, o centralnej Ameryce, ekonomii tych krajów i tak dalej, i tak dalej. No i też dalej hiszpańskiego. Później przyjęli mnie (też była taka ładna uroczystość) jako już absolwent uniwersytetu, z tytułem. No i prowadziłem później przez jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia siedem lat firmę, która rosła. I to było po cichutku, bo to był Praun Reyes Asociados (Reyes to były Gwatemalczyk, też był moim partnerem później), a oficjalnie byliśmy częścią firmy Peat Marwick Mitchell. Też były z tym związane różne wyjazdy, różne spotkanie, różne wszystko. Jak zarabiałem więcej, już widać było, że stoimy dobrze finansowo, to wtedy już zacząłem z żoną jeździć i... Była taka pierwsza wizyta nasza w Polsce w siedemdziesiątym piątym roku, z córkami, bo trzecia córka urodziła się w Gwatemali, no i pojechaliśmy w piątkę. Też były wspaniałe przeżycia.

  • Oprócz pracy jakie pan jeszcze funkcje pełnił w Gwatemali?

Już po latach, po osiemdziesiątym dziewiątym roku, przyjechała do mnie [pani] (chyba to nie była pani ambasador, a może, nie wiem, w każdym bądź razie z ambasady polskiej w Meksyku) i powiedziała: „Dostaliśmy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych zapytanie, czy pan się zgodzi być Konsulem Honorowym Rzeczpospolitej Polskiej w Gwatemali [jako] też [ktoś] z pewnymi koneksjami w centralnej Ameryce. Zgodziłem się. Tylko konsul honorowy, jak wiecie, to wszystko z własnej kieszeni trzeba płacić było, no ale się płaciło. Tak że dziesięć lat mniej więcej byłem konsulem honorowym, bo później już mieliśmy taki… To też historia... Mieliśmy pierwszy domek, głównie Danusia pilnowała, żeby był dobrze wybudowany, dobrze planowany i dobrze wybudowany, na południu, niedaleko fabryki opon samochodowych Ginsy. Tam mieszkaliśmy coś siedemnaście lat. Później udało się dostać taki ładny terenik w najlepszej dzielnicy, która się rozbudowywała, Gwatemala City, w zonie czternastej. Tam wybudowaliśmy sobie taką ładną willę. Tam jeszcze były z nami córki, bo później… Moja mama już odeszła, już umarła, po dziewięciu latach, [które] była tam z nami, ale przyjechali rodzice Danusi z Londynu. Tak że już ich mama umarła, ale moja mama jeszcze żyła. A później jeszcze... Nie, nie, moja mama umarła najpierw, ale żył ojciec. Kochany Kazio, Kazimierz Osuch. On był policjantem w Polsce. Tak że on żył i był z nami do osiemdziesiątego piątego roku. A w osiemdziesiątym trzecim przyjechał Ojciec Święty Jan Paweł II do centralnej Ameryki, począwszy swoją wizytę od Gwatemalii. Ale przedtem mi się udało, było trochę trudno, ale wreszcie dostałem pozwolenie od nuncjusza apostolskiego w Gwatemali, żeby grupka, to była mała grupka Polaków, ale było nas (niektórzy byli już tacy Polacy-Gwatemalczycy)... I Danusia to też organizowała wspaniale, żeby mieć spotkanie z naszym papieżem, z Janem Pawłem II, w nuncjaturze, zanim zacznie swoją oficjalną wizytę w Gwatemalii. I się udało. Zebrało się nas więcej niż nuncjusz mi pozwolił, bo zebrało się nas coś sto dwadzieścia osób. Było dużo dzieci, one nie umiały po polsku, ale śpiewały po polsku, bo też Danusia i jeszcze jedna pani ich nauczyła śpiewać ładnie polskie piosenki. To było niezapomniane (jakieś pół godziny czy troszkę więcej) spotkanie. Mamy to zrobione, zapisane, tam też zdjęcia są i wideo.

  • Czy w Gwatemali jeszcze oprócz pana są jacyś Powstańcy warszawscy?

Nie, nie ma Powstańców Warszawskich, aleśmy założyli sporo lat temu tak zwany związek weteranów, z Allied Forces, czyli z wojsk, co były złączone z Anglią, ze Stanami Zjednoczonymi. Mieliśmy dwóch czy trzech Francuzów, było sporo Amerykanów, trochę Anglików i jeszcze z Afryki, z jakiejś kolonii, sporo było, jak założyliśmy to. To jeszcze założyli, zanim ja byłem tam specjalnie czynny, ale później mnie już też przyjęli, naturalnie, i było nas coś osiemdziesiąt osób. Osiemdziesiąt, głównie mężczyzn, prawda. Teraz jeszcze trzech nas może chodzić i już z żonami, z wdowami, zostało coś piętnaście osób. Ale to dobrze działało.

  • Jak często pan teraz odwiedza Polskę?

Niestety rzadko, bo już teraz... Ostatni raz byłem jakieś czternaście lat temu, bo zrobiłem ofertę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jak musieliśmy, sprzedaliśmy ten drugi dom i kupiliśmy mieszkanko, takie spore jeszcze mieszkanie, ale żeby już tam... Bo już czuliśmy, że już trzeba, i córki już były niezależne i ojciec Danusi już umarł. Jeszcze byłem konsulem wtedy i napisałem do Ministerstwa Spraw Zagranicznych z prośbą, że wynajmiemy jakiś mały pokoik i później mieszkanko w tej kamienicy, w dobrym bardzo punkcie, w Gwatemali i też sekretarkę żeby dać przynajmniej na pół dnia, tylko żeby to ministerstwo zapłaciło. Ale nie wyszło. Tak że bardzo podziękowałem, oni mnie też podziękowali. Dostałem takie śliczne odznaczenia Polonia Restituta, dostałem od ambasadora Bileckiego, świętej pamięci, kiedy jeszcze był ambasadorem w Kostaryce, tak że to było też takie cudne.

  • Czy spotykał pan po wojnie kolegów z oddziału?

Z tego co pamiętam, teraz się spotkaliśmy, jeszcze grupka nasza malutka. Mamy już taki kamień na placu Małachowskiego nasze plutony, dwa plutony ze Zgrupowania „Bartkiewicza”. Ale tak przedtem, troszkę w korespondencji, troszkę tego, ale nie. Tak dużo tego już nie, nie – kontaktu było bardzo mało. Z innymi tak, też z innymi, powiedzmy, z Armii Krajowej osobami to tak. To też już nie było zbyt dużo, ale zawsze kontakt z Polską jest troszkę. Jest rodzina, rodzina Danusi jest więcej. Ja mam tylko z mojej rodziny tylko to, co zostało po wujku Tadziu, po Tadziu. Jest jego najstarsza córka, bo on już nie żyje i jego żona też już nie żyje. Są jego dwie córki, Emilka, która mnie reprezentowała też tutaj w zjednoczeniach Armii Krajowej, i też jest jego druga córka (to też inna historia), która się urodziła, jak on wrócił do Polski. Bo on był ze mną w Anglii. Później była decyzja, czy wracam, czy nie, ale ja już poparłem go, żeby wracał do żony. Pierwszej córki jeszcze nie znał, bo się urodziła, jak zawołali go do pułku, już trzeba było być [w wojsku]. A druga później się urodziła. Tak że tak mamy teraz Warszawie.

  • W czasie Powstania pan pisał coś w rodzaju pamiętnika. Ten pamiętnik zachował się i potem w obozie też pan dalej pisał?

Tak, tak, pisałem w obozie, później pisałem trochę w tym czasie, jak już byliśmy uwolnieni, znaczy przeżycia w armii amerykańskiej – to jeszcze troszkę pisałem.

  • Czy ten pamiętnik już się ukazał gdzieś drukiem?

Nie, nie, ale nie, przepraszam, część tego się ukazała drukiem. Jest pan Kledzik, który napisał książkę na podstawie [relacji] członków naszego zgrupowania. I wtedy Emilka Tarnawska, pierwsza córka wujka Tadzia i cioci Guty, która też przyjeżdżała do nas, do Gwatemali, ona jak się dowiedziała, że ja mam pamiętnik, taka energiczna osoba: „To wyciągnij, pokaż”. No więc ja wyciągnąłem, pokazałem. „Dobrze, to trzeba... Ja napiszę na maszynie”. I ona zrobiła kopię tego, pisząc na maszynie. Ale ponieważ człowiek miał w swojej pracy i w swoim... i tak dalej, i tak dalej. Tak że ja to mam, ale nic… Później dzięki [temu], że pan Kledzik poznał moją [kuzynkę], znaczy panią Emilię Tarnawską – ona była bardzo czynna, szczególnie w Armii Krajowej, reprezentując mnie i też pomagając dużo – ona jemu dała kopię tego, co ona napisała, kopię z mojego [pamiętnika]. I to jest taka uczciwa kopia, bo ja sprawdziłem. I w jego książce (trochę się nie tyle że się zawstydziłem, ale byłem taki troszkę ten...) jest bardzo dużo z mojego pamiętnika, gdzie on mówi wyraźnie, kto i tak dalej. Chyba więcej nie było.



Warszawa, 4 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk
Adam Praun-Tarnawski Pseudonim: "Sowa" Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Bartkiewicz”, 2. kompania, pluton 116 Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter