Moja mama Irena, z domu Obrzydowska, ojciec Jan Stypułkowski, wykonywał wiele zawodów. Ostatnio, już po wojnie, był kierownikiem Wytwórni Wód Gazowych dla polskich Wagonów Sypialnych. Przed wojną pracował między innymi jako kierownik wagonu restauracyjnego w przedsiębiorstwie francuskim Wagon Lits Cook.
Trudno mi powiedzieć, tak dalece nie znam historii rodziny.
Przed wojną mieszkałam w Warszawie na Woli przy ulicy Leszno, róg Młynarskiej. Chodziłam do przedszkola na ulicę Leszno, a do szkoły powszechnej nr 139 przy ulicy Młynarskiej 2. Była to tak zwana szkoła tramwajarzy, bowiem została wybudowana z pieniędzy zebranych przez pracowników tramwajów miejskich, którzy przed wojną zarabiali dość dobrze i zbudowali dla swoich dzieci budynek przedszkolny i nieco dalej budynek szkoły podstawowej, przedzielony wielką salą widowiskową. Część następna budynku to było gimnazjum i liceum męskie. Rodzice moi nie byli związani z komunikacją miejską, ale ze względu na to, że mieszkałam w pobliżu − zostałam do tej szkoły zapisana i tam ukończyłam, jak wtedy mówiono, szkołę powszechną. Szkołę tę kończyłam już po wejściu okupanta do Warszawy. W czerwcu 1939 roku zdawałam egzamin do szkoły średniej. Po sześciu latach nauki w szkole powszechnej można było zdawać egzamin do szkoły średniej i kontynuować dalej naukę. Ze względu na to, że wszystkie szkoły średnie zostały przez okupanta zamknięte, w 1940 roku moi rodzice zdecydowali, że ukończę szkołę powszechną, a później będziemy zastanawiali się nad zdobyciem zawodu.
Przed wybuchem wojny od 1937 roku należałam do 58. Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerek przy szkole, w której uczyłam się. W 1938 roku dostałam Krzyż Harcerski. Dziewczęta z tej drużyny i z tego zastępu w pierwszych tygodniach okupacji rozpoczęły nauczanie języka polskiego, geografii, historii. Były to przedmioty, a raczej treści, które zostały wykreślone przez okupanta z programu nauczania. Widząc to dostrzegłyśmy wielkie i w nauczaniu, i dlatego z własnej woli, traktując to jako pracę harcerską prowadziłyśmy nauczanie we własnych domach, mieszkaniach, typując na te lekcje dziewczęta, które wydawały nam się poważniejsze, jeśli chodzi o zachowanie. Spośród tych dziewcząt wyodrębniłam później dwa zastępy harcerskie, z którymi pracowałam już metodą harcerską.
Z całą pewnością na mój rozwój, na mój sposób traktowania dziecięcego życia, wpłynęła szkoła. Była bardzo dobra wychowawczyni, to teraz nawet po latach osądzam, program nauczania i realizacja tego programu była świetna. Uczono nas tego, co jest nazywane patriotyzmem, podczas gdy w przekazie tych słów się nie używało, uczono nas miłości Ojczyzny, uczono nas pojmowania piękna języka polskiego, zapoznawania już w szkole powszechnej z literaturą polską i z wszystkim, co jest dobre, ładne, piękne a polskie. We wrześniu 1939 roku, o czym nie powiedziałam, dziewczęta z tej drużyny pełniły służbę na Dworcu Głównym, opiekując się uciekającymi od zachodniej granicy kobietami, kobietami z dziećmi. My się nimi opiekowałyśmy. Ponieważ ostrzał artyleryjski, a przede wszystkim bombardowanie Warszawy, było coraz częstsze, Komenda Chorągwi zdecydowała, że dziewczęta mają prowadzić ewentualnie zajęcia harcerskie w najbliższym otoczeniu, to znaczy w otoczeniu miejsca zamieszkania, żeby nie chodzić z Woli do Śródmieścia, bo były bombardowane ulice.
W tymże wrześniu 1939 roku, po tym jak przestałam już pełnić dyżury na Dworcu Głównym, zorientowałam się ile jest dzieci w budynku, w którym mieszkam. Mieszkałam na parterze, więc organizowałam gry, zabawy w mieszkaniu, w którym mieszkałam. W chwilach, gdy nie było bombardowania i ostrzału artyleryjskiego, wychodziliśmy na podwórze. Oprócz tego stałam w kolejce po wodę, po pieczywo. Widziałam lotników, którzy zniżali lot samolotu i strzelali z broni pokładowej do ludzi stojących po wodę lub wtedy, gdy staliśmy po pieczywo. Takie były początki wojny.
Zanim powiem, co się stało po kapitulacji, powiem, co miało wielki wpływ na moją postawę wobec okupanta. Mianowicie, dowiedziałam się, już nie pamiętam, w jaki sposób, że moje dwie koleżanki, obydwie z drużyny harcerskiej, zostały ranne. Nosiły francuskie nazwisko Jerôme, mieszkały na Woli. W pobliżu domu, na terenie, gdzie mieszkały, wyszły na chwilę na podwórze czy do ogródka i w tym momencie rozerwały się pociski artyleryjskie, obydwie zostały ranne. Młodsza z nich, Jadwiga, zwana przez nas „Jagodą”, miała wtedy jedenaście lat, została tak ciężko ranna, że trzeba było jej amputować nogę. Natomiast druga miała poszarpane mięśnie łydek, ud, mięśnie ręki. Gdy poszłam odwiedzić obydwie, leżały nie w szpitalu, tylko w domu przy ulicy Działdowskiej, u znajomych, lekarz był właścicielem tego budynku. Młodsza powiedziała do płaczącej matki, która była zrozpaczona, dziecko jedenastoletnie bez nogi „Mamo, nie płacz, ty się ciesz, że mam oczy, ręce, mogę mówić, a chodzić, zobaczysz, będę miała protezę i nauczę się tańczyć”. Naprawdę, nauczyłyśmy ją i [później] tańczyła tango i walczyka. Ukończyła szkołę pielęgniarską i sama później opiekowała się ciężko chorymi. Postawa młodej dziewczyny, która ode mnie była młodsza o dwa lata, została przeze mnie zapamiętana dokładnie do dnia dzisiejszego. I w czasie okupacji często do tego wracałam, i do tej krzywdy, która spotkała obie dziewczyny i do postawy tej młodszej. Już nie mówię o starszej, która identycznie tak samo mówiła, chcąc pocieszyć matkę i siebie, i nas.
Rodzice moi mieszkali razem z matką mojej mamy w jednym mieszkaniu, dużym, dwa pokoje z kuchnią, przedpokój. Na warunki przedwojenne to było duże mieszkanie. Ojciec na razie nie miał pracy, mama także. Nie umiem odpowiedzieć, z czego żyliśmy. Nie wiem. Zapewne ze sprzedaży jakichś rzeczy, które posiadaliśmy. Później tata usiłował dostać pracę, niestety nie udało się. Przejął sklep, który prowadziła przed wojną babcia. Był to sklep z paszą dla zwierząt. Teraz możemy uśmiechnąć się, [że] w Warszawie pasza dla zwierząt. Może ja to tak szumnie nazwałam, ale przypomnijmy sobie, że przed wojną środkiem transportu miejskiego nie był samochód ciężarowy, [lecz] były tak zwane platformy, wozy, wozy konne. Wozami konnymi odpowiednio skonstruowanymi wożono również pieczywo i żywność, mięso. Poza tym koń był zwierzęciem pociągowym i dla koni trzeba było sprzedawać paszę. Było to bardzo [potrzebne] dla konia, dla nas także, dlatego że chłopi przywożąc zboże, siano czy słomę, gdzieś tam pod spodem wozili i mięso i inne produkty, które były przez okupanta zakazane.
W bardzo prosty sposób kontynuowałam naukę, dlatego że skończyłam szkołę powszechną, po czym namawiana bardzo przez ojca, poszłam do szkoły zawodowej, do której przed wojną zdawałam, a przed wojną zdawałam do gimnazjum. W czasie okupacji była to tylko szkoła ponadpodstawowa trzyletnia. Tam miałam zdobyć zawód krawcowej. Z przedmiotów ogólnokształcących miałam piątki, a z przedmiotów zawodowych tróje. Byłam antytalentem do szycia, [a] nawet i do prucia. Ale szkołę tę ukończyłam [i] samodzielnie wykonywałam ten zawód. Wiele lat później, gdy miałam dzieci, a było trudno o ubranka, to wtedy szyłam. Ale żeby sobie coś uszyć, nie pamiętam, może jakąś bluzkę, spódnicę. Nigdy tym sposobem ręcznym, krawieckim nie zarabiałam na życie. Natomiast ta umiejętność kiedyś mi się przydawała.
W harcerstwie byłam we wrześniu. Później, ze względu na to, że dziewczyny z tego zastępu i drużyny były z okolicy, łatwo było skontaktować się, czego dowodem były lekcje, komplety, jak to później zwano, poza tym, chociaż już chodziłyśmy do różnych szkół, bo w tej szkole zawodowej to ja jedna wylądowałam, inne chodziły do szkoły handlowej, gdzie się uczyły na przykład księgowości, spotykałyśmy się. Dodajmy, wyjaśnijmy, że nie było wtedy radia, za posiadanie radia szło się do obozu lub do więzienia, nie było telewizji, bo w ogóle nie była znana, do kin się nie chodziło. Po pierwsze, jeżeli to młodociani, to musieliby wybrać odpowiedni repertuar, a w kinach wyświetlano filmy, które nie były nastawiane na podnoszenie naszego morale, tylko na wychwalanie dzielności wojska niemieckiego lub gdzie oni zwyciężali, jak zwyciężali lub jakie piękne były Niemki, jacy dobrzy byli Niemcy prywatnie u siebie w domach. Te filmy były ignorowane na ogół przez Polaków. Gdy byłam w harcerstwie, to wśród naszych różnych wyczynów były i te, że pisaliśmy na murach: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Przepraszam za to brzydkie słowo, ale tak to się pisało. Natomiast chłopcy potrafili chodzić z żyletkami i [jeśli] pani wystrojona w futro szła na przykład pod pachę z panem porucznikiem czy jakimś innym wojskowym Niemcem, to jej przecinano to futro na plecach. Dochodziła do kina i widziała, że ma futro zniszczone. Poza tym w kinach, gdzie wyświetlano filmy, o których wspomniałam, znajdowałam się od czasu do czasu, ale w celu zupełnie innym, niżeli rozrywkowy. Bowiem miałam ze sobą jajeczko, które jajeczkiem nie było. Rozbijałam. Siadałam z moim bratem ciotecznym w pierwszych rzędach, rozbijaliśmy to jak już się film zaczął, po czym mieszaliśmy się z tłumem, wychodziliśmy z kina, a kino wietrzono przez trzy czy przez cztery dni, ponieważ taki zapach był w tym kinie. Wszyscy uciekali tylko z powodu tego nieznośnego zapachu, [krótko] mówiąc to był smród, smród nie zapach. Ale to już nie z ramienia drużyny harcerskiej czyniłam, tylko z ramienia solidarności z moim bratem, który mi się pochwalił, że coś takiego robi. Zrobił to w złym momencie, bo nie mógł się ode mnie odczepić. Powiedziałam, że będę chodziła, patrzyła, co on czyni. Mieszkał w zupełnie innym miejscu, ale jednak chcąc mi zaimponować, zabierał mnie na takie wyczyny.
Pisaliśmy jeszcze inne napisy, na przykład: „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach” (Deutschland siegt an allen fronten). Myśmy to „s” skreślali, czytając z niemieckiego jako „z”, pisaliśmy ponad tym „l” i był to zupełnie inny napis „Niemcy leżą na wszystkich frontach”. Proszę sobie wyobrazić ulicę warszawską, jadą ludzie, pełno jest mundurów niemieckich, wszystkie ulice [mają] przemianowane nazwy na język niemiecki, wszystkie szyldy, informujące, że tu jest fryzjer, tu krawiec, tu się sprzedaje artykuły spożywcze. Wszystkie musiały mieć nazwy niemieckie, nawet cennik w tym sklepie musiał mieć tekst najpierw w języku niemieckim, a później w polskim. Oprócz tego samochody, które się zatrzymują i jest łapanka, gdzieś tam słychać strzały, wsiada się do tramwaju z tą świadomością, że na przykład w sąsiednim budynku byli Niemcy w nocy, robili rewizję i kogoś aresztowali. Kiedy przyjdą do nas? Nie wiadomo. Dom był trzypiętrowy, wraz z facjatami, to są cztery piętra. Nigdy nie wiadomo, kiedy, kto i co wobec Niemców zawinił. Były takie momenty, że i w tym budynku, w którym mieszkałam, byli Niemcy i aresztowali kogoś. Wiedząc, że Niemcy przyszli i że w domu, w którym mieszkam, w mieszkaniu są gazetki przeze mnie przyniesione, przepasałam fartuch gospodarczy, ręce sobie troszkę pobrudziłam pyłem węglowym, twarz także, rozczochrałam swoją fryzurę, założyłam chustkę na głowę, wzięłam koszyk, w którym na dnie położyłam gazetki, na wierzchu coś ułożyłam i wyszłam, a wróciłam na niby, a faktycznie naprawdę z warzywami. Niemcy mnie wypuścili. Gdyby zrewidowali, to wiadomo, że trafiliby do tego mieszkania, bo musiałabym powiedzieć, skąd wyszłam. Nawet gdybym nie powiedziała, to nie wiem jak długo bym wytrzymała to bicie. Nikt nigdy nie wie, jak długo można to wytrzymać. Narażałam się, ale bardziej narażone byłoby mieszkanie, w którym by znaleziono coś takiego, bo wtedy i rodzice i babcia i ja bylibyśmy zabrani. Takie były przypadki, nierzadkie w Warszawie.
Powiedziałam już wcześniej, że utrzymywałam kontakty z koleżankami z drużyny harcerskiej z zastępu, widywałyśmy się, rozmawiałyśmy, nawet organizowałyśmy coś na kształt teatrzyku. Pamiętam, przy ulicy Wolskiej w domu państwa Tomalaków. Pani Irena Tomalak była kapitanem Wojska Polskiego przed wojną, aresztowana, po wojnie siedziała wiele lat w więzieniach. Wydała tom wierszy. Była to matka kolegi, z którym chodziłam do jednej klasy, Witolda Tomalaka i Krysi Tomalak, młodszej od niego siostry. W tym mieszkaniu organizowałyśmy coś na kształt teatrzyku, występów, na które zapraszałyśmy swoich rodziców, znajomych. Chodziłyśmy z czapką między krzesełkami, prosząc, żeby wrzucano pieniążki. Pieniążki „zamieniałyśmy” na chleb, kaszę, cukier. Robiło się paczki i wysyłałyśmy do więzienia lub do obozów. Kilkakrotnie [organizowałyśmy] takie występy. Mama sióstr Jerôme, ponieważ była nauczycielką robót ręcznych, miała znajomości w teatrze, gdzie pracowały panie szyjące ubiory dla aktorów, wypożyczała nam nawet ubrania. Jak tańczyłam kujawiaka, to byłam w kostiumie kujawianki. Koleżanki także. Muzyki nie było, płyty kręciłyśmy, na adapterze, patefonie na korbkę, nastawiałyśmy płytę i tańczyłyśmy lub miałyśmy jakieś skecze. Przychodzili dość chętnie nasi znajomi, bo do teatru też się nie chodziło przecież, płacili, kto mógł, ile chciał, a myśmy z tego miały pożytek. To było zanim wstąpiłam do „Parasola”.
Później doszłyśmy do wniosku, że to, co robimy jest na pewno pożyteczne, ale jednak wokół nas jest coraz straszniej, są i obozy koncentracyjne, coraz to w gazetkach czytujemy, słyszymy o tych strasznych badaniach na Szucha, o tym, co się dzieje na Pawiaku i o innych miejscach kaźni. Męczyłyśmy naszą przyboczną Irenę Malento, żeby nas gdzieś włączyła do poważniejszej pracy. Ona przed wojną była przyboczną w drużynie, do której należałam. Irena jednak uległa. Okazało się, że jej brat, Włodek Malento, był w Grupach Szturmowych. Koledzy jego przychodzili do mieszkania pani Jerôme przy [ulicy] Wojciecha Górskiego w Śródmieściu. Było to mieszkanie duże, wielopokojowe. Tam organizowałyśmy niby ogniska, śpiewałyśmy po cichutku piosenki harcerskie. Ale też przychodzili chłopcy i zamykali się gdzieś w mieszkaniu w dalszych pokojach, pewno odbywali jakąś zbiórkę, po czym przychodzili, razem z nami śpiewali, my uczyłyśmy się tańczyć i oni także. Były to nasze pierwsze kontakty, nazwijmy to, męsko-damskie, ponieważ chodziłyśmy do szkoły przed wojną koedukacyjnej, ale później szkoły zawodowe to były szkoły tylko dla dziewcząt lub tylko dla chłopców. Zapewne i ten wzgląd, że działamy w konspiracji powodował, że z wielką chęcią przychodziłyśmy na te spotkania.
Później Irena, męczona przez nas, zaprosiła mnie do Fabryki Fuchsa przy ulicy Topiel w Warszawie, to jest uliczka [odchodząca] od Tamki. W tejże fabryce pracowali w straży przemysłowej czy straży zakładowej koledzy, jak się okazało byli to ci, którzy przychodzili na zajęcia na Górskiego. Był to Jurek Zapadko, pseudonim „Mirski”, później dowódca plutonu, następnie kompanii drugiej, „Góral” – Włodek Malenta, Staszek Wicherkiewicz „Zawieja” i wielu innych. Pierwsze zadanie, jakie otrzymałam, to miałam dowiedzieć się, co się stało z dwoma kolegami, którzy szli na strzelnicę przez Młociny do lasu i nie wrócili, nie doszli. Na razie nie było wiadomo, kto ich zatrzymał. Nic mi nie powiedziano, jak mam się zachować, co mam zrobić, tylko, [że] mam się dowiedzieć. Jak Lasek Bielański się kończy, była ustawiona tam warta niemiecka, Wacha, był szlaban, za tym szlabanem, kto życzył sobie, mógł przejść, ale jak Niemcy zatrzymali, to trzeba było pokazać swój dowód osobisty. Jakoś przeszłam. Wsiadłam na furmankę chłopską, na której były wożone deski do siedzenia, za ileś pieniędzy, nie pamiętam, za ile, dojechałam do Młocin. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie mogę uzyskać jakąkolwiek wiadomość o tych dwóch chłopakach, których zatrzymano. Zapytywałam idących starszych ludzi przede wszystkim, była to niedziela, niewiele osób chodziło. Ale wszyscy jakoś niechętnie i nic mi nie odpowiadali. Wobec tego wpadłam na niezwykły pomysł, że kto wiedzieć może? − policja. Poszłam do komisariatu policji granatowej. Łzawiąc bardzo, udając, że płaczę, ale mówiąc szczerze, to mi się wtedy chciało płakać z bezsilności, że nie wykonuję zadania, które mi dano, zaczęłam łgać, kłamać, że mój narzeczony tutaj miał przyjść, czy przyjechać do swojej kuzynki „Nie znam imienia tej kuzynki, nazwiska, ulicy, nie wiem, ale czy się tutaj coś działo, czy Niemcy łapali, czy może zatrzymali kogoś?”. Dodam, że wtedy, gdy miałam siedemnaście lat, to wszyscy mi dawali, co mnie wprowadzało w wielką dumę i zadowolenie, lat dwadzieścia, dwadzieścia dwa. Miną jeszcze nadrabiałam, że jestem taka strasznie poważna i że mam narzeczonego. Niestety, pan policjant słuchał, słuchał i powiedział „Proszę pani, pani pozwoli tutaj za kontuar”. Pomyślałam sobie „Acha, już jestem zatrzymana”. Za kontuarem były drzwi do pokoju, tam mnie wprowadził i powiedział: „Uciekaj panna czym prędzej”. Zrozumiałam, że się źle chciałam dowiedzieć, to znaczy oni coś wiedzieli, tylko mi nie powiedzieli. Z tą wiadomością, że się nie wywiązałam z zadania, przyszłam, przekazałam informację, nie zostałam skarcona, że się nie dowiedziałam, powiedziałam, jakimi drogami usiłowałam uzyskać informacje. Po pierwsze „Mirski” był zdumiony, a później powiedział „To niech pani więcej do policji nie chodzi, dobrze?”.
Zrozumiałam, że nie. Takie to były moje niefortunne pierwsze kroki w „Parasolu”, aczkolwiek wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w „Parasolu”. Za jakiś czas dowiedziałam się. Przyjmujemy za datę utworzenia oddziału sierpień 1943 roku. Ale oddziału nie tworzy się z dnia na dzień. Z dnia na dzień można kupić sobie zeszyt, książkę, ale nie utworzyć oddział. To trwało jakiś czas. Dopiero jak zebrano grupę osób, które mogłyby być w tym oddziale, to był już sierpień 1943 roku. Nie pamiętam, trzeciego czy czwartego sierpnia, tu już kwestia dni nie jest taka ważna, złożyłam przysięgę w moim domu, w domu moich rodziców wraz z Janą [Janina Lutyk-Zapadko], pseudonim „Scarlett” i Elżbietą Dziębowską. Wtedy w 1943 roku miała czternaście lat, przyjęła pseudonim „Dewajtis”. Bardzo byłyśmy zdumione, że taki pseudonim, bo Dewajtis to jest dąb średniowieczny, przed którym składano hołdy bogom, tak jak to w książce Rodziewiczówny napisano, a tutaj takie kruche stworzenie, wątłe, niewielkie, ze spojrzeniem, jeżeli sobie tego życzyła, zagubionej dziewczyny i taki pseudonim. Ale dziwiłam się w duchu. Skoro jestem przy pseudonimie, to powiem, że jakiś czas potem, chyba na Mikołajki, wyciągałyśmy kartkę, która komu kupi jaki prezent, „Dewajtis” dostała karteczkę z wierszem napisanym przez „Maję” − Marię Chuchlę. Początku nie pamiętam… „Ma w zębach pieluszki tak podobna do dębu jako słoń do muszki”. W książce „Parasol” jest ten wierszyk.
„Kama”, mój pseudonim, rzecz prosta. Byłam zafascynowana książką o charakterze historycznym Andrzeja Struga. W powieści „Dzieje jednego pocisku” występowała dziewczyna, kobieta, ponad dwudziestoletnia, jeżeli pamiętam, która była bardzo dzielna, wszyscy patrzyli na nią z zachwytem i tak oceniali jej postawę. Oprócz tego miała wiele cech, które mnie i wtedy się nie podobały, ale byłam zafascynowana jej bojową postawą. Widocznie świeżo byłam po lekturze skoro przyjęłam taki pseudonim. Jeśli mówimy o Mikołajkach, to mnie też dziewczęta na Mikołajki coś sprawiły. Mianowicie wyciągnęłam pseudonim „Orkana”. „Orkan” to był zastępca dowódcy wtedy plutonu. Bo liczebnie [patrząc] to był pluton, później się rozrósł do miana kompanii. Więc dość wysoko postawiona, powiedzmy umownie, figura, postać. Byłam zafascynowana jego sposobem bycia, odwagą, brałam udział w akcji, której on był dowódcą, więc prowadził mnie na rozpoznania, informował o tym, na którego akcja miała być wykonana. Była to akcja przy ulicy Koszykowej na Ernsta Weffelsa, który się znęcał nad kobietami na oddziale kobiecym na Serbii, na Pawiaku. Widocznie zauroczenie tym kolegą spowodowało, że dziewczyny sądziły, że jest to moja sympatia od serca. Były w błędzie, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziały, wszak to konspiracja, więc ani ja się nie ujawniałam, ani one. Natomiast dały mi w paczuszce troszkę mąki, jajeczko, tłuszcz, żebym usmażyła naleśnik i przez żołądek do serca trafiła panu „Orkanowi”. Takie były to koleżanki harcerki. Byłyśmy też, powiedzmy, młodzieńczo wesołe, z humorem. Nasza drużynowa Irena Malento dostała od nas na Mikołajki pastę i szczotkę do butów, dlatego, że mówiła, że jest adiutantem „Mirskiego”, a myśmy uważały, że jest niżej postawiona w gradacji, że jest ordynansem. A taki ordynans to pucybut. Tak to swojej drużynowej nadokuczałyśmy. Ona bardzo chciała wiedzieć, kto wpadł na ten pomysł. Odpowiedni wierszyk był jeszcze do tego. Wierszyki wszystkie układała „Maja”. Nic się nie wydało, żadna nie powiedziała, kto ułożył wierszyk, jak też żadna nie powiedziała, kto był autorem tego zakupu.
Powiedziałam, jak dostałam się do „Parasola”. Niedługo po tym, to był sierpień, we wrześniu już „Parasol” wykonywał akcje, w których nie brałam udziału. Pierwszą moją akcją była akcja na Weffelsa. Widziałam go w życiu w sumie trzy razy i bardzo się bałam, że go nie poznam, bo każdy oficer w pewnej chwili wydawał mi się bardzo podobny, umundurowany, w mundurze to tak jakby ujednolicony, czapki oficerskie z wygiętym rondem. Byłam w rozpaczy. Przed akcją pobiegłam do kościoła na placu Zbawiciela, przed obrazem Świętej Teresy, który wisi do dnia dzisiejszego, modliłam się, żebym się nie pomyliła, bo przecież koledzy będą narażali swoje życie i tyle przygotowań i żeby nie „spalić” tej akcji. Dopiero stamtąd poszłam na wyznaczone miejsce na Koszykową. Szłam i miałam tak spacerować, zawracając. Gdy zawróciłam, zobaczyłam, że ten, o którego chodzi idzie naprzeciwko mnie, spojrzałam, przeszłam na drugą stronę jezdni. To był znak dla moich kolegów, którzy stali bliżej Placu na Rozdrożu, teraz tam jest zupełnie inna konfiguracja w tym miejscu, bo przechodzi tam Trasa Łazienkowska. Pobiegłam w stronę parku Ujazdowskiego. Tam miałam przeczekać czas akcji. Wpadłam, słyszałam strzały, potem było cicho, potem znów strzały. Słyszałam Hilfe, Hilfe! „Pomocy, pomocy!” – krzyczał Weffels. A zanim to usłyszałam, to zobaczyłam jednośladowy motocykl, na którym z tyłu na siedzeniu siedział Niemiec. Bardzo często jeździli motocyklami. Tenże Niemiec, ku mojej radości, macał ręką plecy, ponieważ już strzelano, więc on nie wiedział, czy dostał, czy nie dostał. W ten sposób chciał sprawdzić, przeniósł rękę zza pleców i patrzy, czy jest pokrwawiona. Pojechali dalej. Padłam w krzaki przeczekałam okres strzelaniny, która trwała bardzo krótko. Nie szłam w stronę Placu na Rozdrożu tylko w stronę Alei Róż, pobiegłam do tramwaju do Koszykowej, wsiadłam w tramwaj przyniosłam informację o tym, co zrobiłam. Inni, którzy byli w tym parku przekazali informacje, jak to się dalej rozegrało. Okazało się, że „Orkan” wystrzelał magazynek i musiał wrócić po teczkę, którą zostawił na chodniku przed wejściem do parku, wziął magazynek, wrócił i zadanie wykonał.
W sumie w siedmiu. Za długo by trwało, gdybym opowiadała o wszystkich, już nawet kolejno nie pamiętam. Brałam udział w rozpoznaniach. Był to Kutschera, Weffels, potem Braun, Koppe, Stamm, aleja Szucha, Hahn, akcja nie doszła do skutku, Frühwirth. W innej kolejności powinnam to powiedzieć… Pierwszą akcją, w której brałam udział, to była akcja na Weffelsa. Jak powiedziałam, urzędował on na Serbii na oddziale kobiecym i tam dręczył i męczył kobiety. Przychodziły grypsy, czyli listy pisane bezwzględnie drogą konspiracyjną. Dochodziły do nas wiadomości, że jest on okrutny. Sąd Polski Podziemnej wydał [na niego] wyrok śmierci. Innym Niemcem, gestapowcem, który działał na Pawiaku, ale również w Patronacie, to znaczy w instytucji, która zajmowała się pomocą dla więźniów, pomocą ze strony Polaków, był Frühwirth. Przyjmował paczki dla więźniów przy ulicy Krochmalnej. Miał dużą księgę. Jak przychodziła kobieta, która stała w kolejce wiele, wiele godzin, a tylko raz w miesiącu można było paczkę przekazać, sprawdzał na liście, czy jest taki więzień. Czasem potrafił śmiejąc się powiedzieć: „Er ist tot”. „Nie żyje”. Nie muszę mówić jak reagowały na to kobiety. My z Elżbietą Dziębowską „Dewajtis” poszłyśmy kiedyś na ulicę Krochmalną po to, żeby zobaczyć go z bliska. Zauważyłyśmy, że wszystkie nazwiska kobiet, które stoją w kolejce, zaczynają się na oznaczoną literę, według alfabetu. Już nie pamiętam, jaka to była litera, w każdym razie stwierdziłyśmy, że i my powinnyśmy [nawiązać] do tej sytuacji. Ale nie miałyśmy ze sobą żadnej paczki. Gdzieś pobiegłam po papier, sznurek, coś znalazłam, jakiś kamień, zapakowałam to. Przyszłam do Elżbiety. [Udawałyśmy], że jesteśmy kuzynkami, stoimy, żeby oddać paczkę dla kogoś z rodziny. Gdy podawałam, to myślałam, że on spojrzy i powie Nein, że nie ma takiej osoby, a on nie powiedział, tylko przyjął. Przyszłam na Krochmalną, podeszłam do Frühwirtha, spojrzałam na niego, zobaczyłam jego sposób bycia. Obserwowałam go dłuższy czas, stojąc w bramie. Później chyba po dwóch schodkach trzeba było wejść do takiego pomieszczenia, to miałam możliwość obserwowania go. Nie można się było tłoczyć przy wejściu, tylko trzeba było stać grzecznie w kolejce jedna osoba za drugą, dzięki czemu mogłam go dłużej poobserwować.
Doszłam do wniosku, że po pierwsze nie można akcji zorganizować na Krochmalnej, bo tam jest bardzo dużo osób, kobiet i powstałyby wielkie szkody, bo przecież Niemcy zawsze strzelali, nie tylko my do nich, ale oni także, więc byłoby bardzo dużo rannych. Trzeba było się ustrzec przed taką sytuacją. Poza tym stwierdziłam, że Frühwirth przyjmuje paczki i nie zawsze sprawdza rzetelnie na liście, dlatego że nazwisko podane przeze mnie było wydumane. Bardzo żałowałam, że zamieściłam tam kamień, bo jeżeli przywieziono to do Patronatu, do więzienia, to ktoś kamień zostawił. Ale ci, którzy to odwiązali, zobaczyli, to z całą pewnością, sądzę, domyślili się, że było to intencjonalnie jakoś zrobione. Takie jest moje pocieszenie teraz i dawniej także. Na drugi raz, gdy stałyśmy, bo stałyśmy tam dwa razy, żeby wszystko dobrze zaobserwować. Postanowiłam, że przyniesiemy chleb [i] tłuszcz w słoiku. Tak zrobiłyśmy. Paczka była o takiej wadze jak należy, a nazwisko zamieściłyśmy Kowalski, jakieś takie i została paczka przyjęta. Oficer był przez nas zaobserwowany. W związku z naszymi wnioskami nasi dowódcy stwierdzili, że obserwacje będziemy prowadzić na ulicy, ponieważ Frühwirth. najczęściej chodził pieszo z ulicy Leszno 1 przez bramę prowadzącą do getta przy ulicy Karmelickiej. Teraz w tym miejscu jest Aleja Solidarności, ale ulica Karmelicka [też jest], jest wejście przez bramę. Wzdłuż ulicy, którą zwiemy teraz [Aleją] Solidarności, dawniej to było Leszno między torami tramwajowymi, jedne tory prowadziły w stronę Woli, [drugie] w stronę miasta, był postawiony mur getta do wysokości pierwszego piętra. Tylko od czasu do czasu bywały bramy, bardzo rzadko.
Akurat tutaj przy Karmelickiej Niemcy chodzili, bo stąd mieli blisko do więzienia przy ulicy Pawiej, zwanego Pawiakiem. Ulica ta była pusta. Po drugiej stronie, po stronie aryjskiej stały domy, to znaczy nie od strony getta. Od strony getta nie stały [te] domy, które teraz widzimy na Muranowie, bo to są postawione na gruzach dawnych domów. Po tej stronie nieparzystej były domy, niektóre z nich ocalały do dnia dzisiejszego, ale tam ludzie wychodzili [tylko] rano do pracy [i] wracali z pracy, nie spacerowano na ulicy, ulica była pusta. Jaki znaleźć powód do stania na ulicy, na której było niewielu przechodniów? Wpadłam na pomysł, że będziemy sprzedawały pestki słonecznikowe. Taki był wówczas obyczaj w Warszawie, że sprzedawano na ulicach pestki słonecznikowe w pudełkach, na szklaneczki, lampki, kieliszki, wszystko jedno, jaka miarka, i ileś pieniędzy za to przechodzień płacił. Warszawiacy z zamiłowaniem te pestki gryźli, a wtedy, kiedy Niemcy przechodzili, wypluwali. Nie można było nic zarzucić, bo pestkę jadł, a czynność była dość frapująca dla nas. Na takiejże pustej ulicy sprzedawałyśmy te pestki. Niestety, policjant granatowy zainteresował się, jak stwierdziła to „Dewajtis”, moją skromną osobą, bowiem wypytywał Elżbietę, dlaczego stoimy na takiej pustej ulicy i w ogóle, co my robimy. Powiedziałyśmy, że jesteśmy siostrami, że tata w obozie, mamy nie ma i musimy utrzymać jeszcze kogoś z rodziny, że sprzedajemy pestki, tutaj dlatego, że tam, gdzie stałyśmy dawniej Niemcy łapali i co z tego, że można było więcej sprzedać jak można było się dostać do obozu i tak dalej, i tak dalej. Czy on w to uwierzył, nie wiem, w każdym razie podobno oczy w moją stronę wypatrywał, na co ja nie byłam wcale wrażliwa, bo interesowało mnie to, co się będzie działo tam przy bramie i kiedy Frühwirth wyjdzie.
Na podstawie naszych obserwacji stwierdzono, że akcję można przeprowadzić w godzinach popołudniowych, bo stamtąd on wtedy wychodzi lub czasem wyjeżdża na platformie. Na tej platformie Niemcy często wywozili meble z domów. Z domów, które jeszcze nie zostały podpalone zabierano meble, zwożono na Leszno 1, blisko ulicy Rymarskiej, obecnego placu Bankowego, bo ulicy Rymarskiej już nie ma. Tam na podwórzu to trzymano, zapewne wywożono to do Niemiec dla tych, którzy byli zbombardowani, tak sobie to wyobrażam. Po cóż by zabierali meble? Ale Niemcy byli uporządkowani, więc zapewne w ten sposób postępowali. W dniu, kiedy miała odbyć się akcja zobaczyłam, że na tej platformie wyjeżdża ktoś, kto jest bardzo podobny do Frühwirtha, nie mogłam powiedzieć, że to na pewno on, bo jednak to była odległość, stałam na chodniku, on na platformie jechał i odległość i różnica w postrzeganiu wysokości. Przekazałam tę informację „Dewajtis”, która stała gdzieś przy ulicy Białej czy Orlej, tam są dwie takie małe uliczki. Dobiegłyśmy do naszych kolegów, którzy stali w pobliżu bramy, do której wchodził Frühwirth i stwierdziłyśmy, że ten, który jechał na platformie to chyba był Frühwirth. Czy oni przed tym go widzieli, nie wiem. W każdym razie po przekazaniu tej informacji poszłyśmy na Plac Bankowy, gdzie w półokrągłym budynku była restauracja „Melodia”. Stałyśmy pod arkadami „Melodii”, [gdy] rozległy się strzały. Potem samochody odjechały, było cicho, ale w międzyczasie przechodził wysoki mężczyzna w kapeluszu, na ciemno ubrany i nie patrząc w naszą stronę powiedział „Do domu, do domu”. Był to nasz dowódca Adam Borys. On nas znał, ale my jego nie. Poza tym byłyśmy tak napięte tym, co tam się stało, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłyśmy z mojej namowy było przejść ulicą Leszno w stronę ulicy Białej czy Orlej. W każdym razie zobaczyłyśmy leżące ciało na chodniku. Wiedząc, że dobrze jest zabrać rzecz osobistą od takiego delikwenta nachyliłam się i chciałam zabrać coś białego… To był mózg… Tylko się nachyliłam, zobaczyłam to i odeszłam. Zaraz zobaczyłam Niemca, który szedł w naszą stronę. Nie zatrzymał nas, myśmy szybkim krokiem poszły. Spotkałyśmy, pamiętam, młodego człowieka, który być może mieszkał gdzieś w okolicy, powiedziałyśmy, żeby tam nie szedł, bo przed chwilą zabito Niemca. On czym prędzej [za]wrócił. Doszłyśmy do placu Żelaznej Bramy i tam wsiadłyśmy do tramwaju i przekazałyśmy informację, co zrobiłyśmy, widziałyśmy i tak dalej. Okazało się potem, że zabito nie Frühwirtha. tylko Kleina.
Jeśli mówić o liście, jaka była sporządzona przez ludzi upoważnionych do tego, o liście, na której znajdowali się ci, którzy czekali na wyrok w kolejce, czekali, ale o tym myśmy nie wiedzieli, że na tej liście następnym był Klein. Chybiliśmy, ale nie tak bardzo. To była następna akcja. Później był Braun. Braun pracował przy ulicy Daniłowiczowskiej w Urzędzie Mieszkaniowym. Było dwóch panów, był Pabst, który opracował plan wysiedlenia wszystkich Polaków z Warszawy, tych, którzy nie pracowali dla dobra III Rzeszy. Realizacją tego planu miał się zająć Braun. Nie zajął się… Ta akcja wymagała wielkiej precyzji, bowiem Braun mieszkał na Powiślu, a pracował na Daniłowiczowskiej. Ponieważ był to czas, kiedy już wykonywano wyroki na Niemcach w Warszawie i nie tylko, wobec tego on wpadł na pomysł zmiany numerów rejestracyjnych w swoim samochodzie. Myśmy nie wiedzieli, czy on zmienia tabliczki, czy samochody. Mógł równie dobrze jechać innym samochodem tej samej marki, przesiąść się. Trzeba było to na trasie, jak jechał, zaobserwować. Szefem wywiadu w zgrupowaniu „Radosław” był Aleksander Kunicki, pseudonim „Rayski”. Te akcje, o których mówię, były akcjami, które zapoczątkował. Później na pewnym etapie, jak już był przekonany, że to jest ten. Tak było, jeśli chodzi o Weffelsa, tak było, jeśli chodzi o Frühwirtha, tak samo działo się, jeśli chodzi o Brauna. Sam szedł drogą, jak widział, że samochód jedzie naprzód, to następnego dnia stanął kilkadziesiąt czy kilkaset metrów dalej i znów czekał, dokąd on pojedzie. Tym sposobem doszedł aż do placu Teatralnego i ulicy Daniłowiczowskiej, stwierdził, o ile pamiętam, że numery, tabliczka rejestracyjna była przykręcana inna. Tam stawał. Wyjeżdżał z inną tabliczką rejestracyjną, a przyjeżdżał z inną.
Była zatem konieczna duża liczba łączniczek i łączności. Przydał się telefon, z którego korzystano na Powiślu: dokładny adres pana Brauna znajdzie pani w książce. Na ulicy Focha, w tej chwili to jest ulica Moliera, był sklep i w tym sklepie jedna z koleżanek czekała na telefon, jak [odebrała] telefon, to umówionym szyfrem miała przekazane, jaki numer wyjechał z domu. Obserwowała, przekazała dalej, z jakim numerem wyjechał, to przekazała łączniczka koleżankom i tym sposobem, nie będę dokładnie opowiadała, bo w tym momencie dokładnie nie pamiętam, doszła informacja, o jakim numerze rejestracyjnym samochód przyjedzie z Braunem. W akcji tej jako dowódca brał udział „Orkan” Kazimierz Kardaś. Nie żyje, został ciężko ranny w akcji na Stamma. Brał udział również „Kastor” i „Polluks”, dwaj przyjaciele, kuzyni, którzy zginęli w akcji na Stamma, tylko w innym miejscu. Pamiętam, bo „Orkanowi” dawałam broń w bramie przy ulicy Senatorskiej. Jak odchodziłam, był w czapce tramwajarskiej, włosy mu się nieco układały, kosmyk włosów spod czapki wychylił się. „Kastor” i „Polluks” byli wykonawcami, głębiej stali w ulicy. Akcja się udała, została wykonana. Dodam jeszcze, że w tej akcji w rozpoznaniach brała udział jeszcze jedna łączniczka Hanka Szarzyńska-Rewska, która faktycznie nie była z „Parasola”, tylko z komórki wywiadowczej, raczej z „Dysku”, to Dywersja i Sabotaż Kobiet. Weszła do budynku Urzędu Mieszkaniowego, znała niemiecki, zorientowała się, gdzie urzęduje Braun i po prostu weszła do niego do pokoju, po czym powiedziała Entschuldigung i wyszła. Sekretarka wpadła „Co pani tutaj robi?”. Powiedziała „Bardzo przepraszam, pomyliłam się”. I wyszła, ale już upewniła się jak wygląda Braun. Przekazała tę informację „Rayskiemu”, później obserwowali dom, gdzie Braun mieszkał. Ustalono, że to jest ten, o którego chodzi. Drobnymi kroczkami to wszystko ustalano. Jak powiedziałam, akcja się udała.
[…] Po akcji na Brauna oddział wykonywał inne akcje, w których nie brałam udziału. Być może już z odległości lat nie pamiętam, mogłam wozić broń czy odbierać broń po akcji i na pewno tak było, ale mojego udziału bezpośrednio w akcji nie było. Natomiast od końca grudnia, początek stycznia to są rozpoznania w różnych miejscach, obserwacja domu w Alei Róż 2 lub domu w Alejach Ujazdowskich 23. Może nie tyle o domy chodziło, ile o jedną osobę, generała SS i policji Franza Kutscherę. Zabroniono nam, [to znaczy] „Dewajtis”, mnie, Hance, [które] we trzy prowadziłyśmy te rozpoznania, przebywania w pobliżu Kutschery. To znaczy, nie można było tak celować, żeby wyjść z Alej Ujazdowskich w momencie, kiedy Kutschera wychodził z domu. To był jedyny moment, kiedy go można było zauważyć na ulicy. W samochodzie, którym jechał SS 20795, zapomniałam w tej chwili, [jaki to był dokładnie numer], jechał wewnątrz wozu i nie wysiadał z tego samochodu na ulicy. Obserwowałyśmy samochód, którym jechał, trasę, jaką przejeżdżał. Przejeżdżał z Alei Róż 2 w Aleje Ujazdowskie 23. W linii prostej jest to sto czterdzieści metrów. Wydawałoby się, że niedaleko. Wtedy, kiedy miał skręcić w lewo z Alej Ujazdowskich do sklepionej bramy, gdzie były otwierane drewniane wierzeje, wszystkie pojazdy, jakie były na ulicy, musiały się zatrzymać, bowiem miał prawo do włączenia żółtych świateł, tylko dla wysokich dygnitarzy niemieckich. Wjeżdżał do bramy, która otwierała się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wartownik, który stał w budce, wychodził przed budkę, podobnie czynił, gdy się Kutschera ukazywał przy wyjściu z domu na schodkach i wchodził do samochodu. Dlatego też zdobyto drogami konspiracyjnymi fotografię Kutschery, którą miałam przez kilka minut w ręku. Miałam zapamiętać tę twarz po to, żeby nie pomylić się, gdy będzie jechał samochodem może inny generał. Zapamiętałam tę twarz, wszystkie cechy, sposób jego chodzenia, poruszania się, chociaż na takim malutkim, wąskim odcinku, jakim jest chodnik w Alei Róż.
Stałyśmy w różnych miejscach po dwadzieścia minut i krócej, chodziło o to, żeby nie przebywać za długo w jednym miejscu, żeby zmieniać swoje dyżury, nie tak, że ktoś obserwując, widziałby, że ja odchodzę, a koleżanka przychodzi. Miałyśmy z góry wyznaczone godziny i miejsca, w których mamy obserwować jeden lub drugi dom. Czyniłyśmy to przez cztery tygodnie. Muszę powiedzieć, że to wcale nie jest ciekawe stać na ulicy, obserwować jeden dom, a raczej jeden samochód, obserwować, co się dzieje na tej ulicy. Widać było dużo żandarmów jadących na łapanki w Warszawie, na rewizje. Wożono Niemców przecież i do więzienia na Pawiaku i zapewne gdzie indziej. Szły czasem zwarte, niewielkie oddziały niemieckie. Na ulicy widziało się same niemieckie mundury. To była dzielnica, z której wysiedlono wszystkich warszawiaków. Zatem w budynkach mieszkalnych mieszkali także Niemcy. Na ulicy Matejki na początku okupacji mieszkała moja koleżanka, która została wraz z rodzicami przesiedlona na ulicę Nowy Świat, a tamto mieszkanie zajęli Niemcy. Zatem przebywanie w tej dzielnicy − nie było najbardziej bezpieczne. My zawsze byłyśmy na tak zwanych lewych dokumentach z pokryciem. To znaczy, że wtedy gdyby nas zatrzymano i zadzwoniono i sprawdzano, czy taka osoba jest zameldowana, to pod tym adresem była taka osoba zameldowana i to wszystko. Ale gdyby przyszli sprawdzić w mieszkaniu, to by się wówczas okazało, że taka osoba tam nie istnieje. Ale na szczęście nie legitymowano mnie, nie byłam tam zatrzymana. Starałam się ubierać tak jak ubierały się dziewczyny niemieckie, tak samo Elżbieta, żeby być bardziej podobna do dziewczyn niemieckich.
Przyznam, że pierwsze dni, gdy stałam na przystanku tramwajowym, wtedy tam jeździło „0” i jeździło na okrągło po jednym torze, a po drugim torze w odwrotnym kierunku. Nawet w Warszawie był kawał na ten temat „Kiedy w Warszawie brzydko pachnie? Kiedy dwa zera się spotkają”. Tramwaj „0” był przeznaczony tylko nur für Deutsche, tylko dla Niemców. Polacy nie mogli, nie mieli prawa wsiadać. Kiedyś wsiadłam, pojechałam jeden przystanek i wysiadłam, mając minę bardzo butną. Jakby mnie zapytali, to nie wiem, co bym odpowiedziała, w tej chwili nie wiem, wtedy pewno wiedziałam. Fakt jest faktem, że wydawało mi się, czytając dawniej książki, jak i z obserwacji to wiedziałam, że kobiety zmieniały twarz, malując się, więc zaczęłam się malować na przystanku tramwajowym. Zobaczył to pan Kunicki, nasz dowódca, jeśli chodzi o sprawy wywiadu i poburczał trochę, powiedział, że to jest sposób, który dopiero zwraca uwagę „Co to, ktoś stoi na przystanku tramwajowym, jeden tramwaj przejechał, nie wsiadł i maluje się. Po co? Dla drugiego tramwaju? Na co?”. Tak że już później się nie malowałam. W ogóle wtedy, mówiąc szczerze, nie malowałam się, więc musiałam jakoś zdobyć te szminki, pewnie mamie zabrałam. Fakt jest faktem, że już później tego nie czyniłam. Natomiast starałam się zmieniać wygląd zewnętrzny poprzez zmianę odzienia, co nie było łatwe, bo to przecież była zima. Trzeba było skądś pożyczyć od kogoś, wymienić czapkę, żeby była inna, z paltem było już trudniej, i tak dalej. Zmieniałyśmy miejsca postoju, stałyśmy i na Placu na Rozdrożu i w parku Ujazdowskim, z górki obserwując Aleję Róż. Na podstawie naszych obserwacji ustalono, że najlepiej jest przeprowadzić akcję w godzinach rannych. Z początku prowadziłyśmy obserwację rano, tuż przed dziewiątą, czekając aż samochód przejedzie, jak przejechał, to w jakiś czas, nie od razu, schodziłyśmy z posterunku. Natomiast w godzinach południowych, koło godziny pierwszej, Kutschera nie zawsze przyjeżdżał.
„Rayski” zrezygnował z naszych obserwacji południowych, utrzymując tylko godziny ranne. Na tej podstawie osądził i taką informację przekazał dowódcy „Parasola”, a tenże dowódcy akcji, którym był „Lot” Bronek Pietraszewicz. Bronka Pietraszewicza znałam z wyjazdów do lasu na strzelnicę i ćwiczenia podchorążówki. Stąd nie była to dla mnie zupełnie obca postać. Przeprowadziłam go po miejscu akcji, szliśmy, rozmawiając, tak jak chłopak z dziewczyną. Rozmawialiśmy nie jak chłopak z dziewczyną, bo rozmawialiśmy o tym, co się w tym czasie, kiedy ja prowadzę obserwację, dzieje na tym odcinku ulicy. Z tym, że musiałam mieć minę osoby zalotnej, a on patrzącego mi w oczy. Tak nam powiedział pan „Rayski” i tego się trzymaliśmy. Przeprowadziłam i opowiedziałam. On później dobrał sobie kolegów do wykonania tej akcji. Pierwszy raz rozstawiono akcję 28 stycznia 1943 roku. Wtedy, nie wiem, dlaczego Kutschera nie przyjechał, a tegoż samego dnia wieczorem czterech moich kolegów szło ulicą Kruczą, ulice były zaciemnione, nie zauważyli, wpadli na patrol niemiecki, dwóch pierwszych przepuszczono, drudzy usiłowali uciec, jednego z nich postrzelono. Był to „Żbik” Janek Kordulski, został postrzelony w prawą rękę i biegł. Ryksiarz zatrzymał go i powiedział: „Panie, pan przecież krwawi”. Wsiadł do tej rykszy, ryksiarz zdjął z siebie kurtkę, to był przecież mróz, przykrył go i tak zawiózł pod wskazany adres. Ten wskazany adres to był adres domu przechodniego. Myśmy do końca byli bardzo ostrożni, żeby nie wskazać, gdzie przyjechał. Nie wiem, czy tę kurtkę oddał, czy nie, nie pytałam już o to, w każdym razie trafił do rodziny, potem opatrzono rękę, później trafił do szpitala, okazało się, że rękę trzeba było amputować. Do akcji pierwszego Bronek Pietraszewicz dokooptował jeszcze dwóch kolegów w miejsce tego, który zmuszony był nie brać udziału i jeszcze jednego.
Do akcji stanęło dziewięciu kolegów i trzy dziewczyny. Jak wiemy, akcja się udała. Wykonałam zadanie, które mi poruczono: miałam przekazać informację, iż samochód po Kutscherę przyjechał, potem, że wsiadł do samochodu i przebiec tuż przed samochodem, żeby ustalić, że w samochodzie jest ten, na którego wydano wyrok śmierci. To uczyniłam. Elżbieta przebiegła już za samochodem, bo by nie zdążyła. Miała do przejścia tylko szerokość jezdni, miała się schować w bramie w ulicy Chopina, tam teraz jest Ambasada Węgierska. A ja dojść też, żeby przeczekać moment strzelaniny w tym miejscu. Stałam przez cztery tygodnie i nie zobaczyć tego, co się dzieje na ulicy? Strzelać będą nie do mnie, tylko w inną stronę. Wszystko sobie wyliczyłam i stanęłam na rogu ulic Chopina i Alej Ujazdowskich jak zaczarowana, bo widziałam ten pojedynek świateł. Kierowca Kutschery zapalał żółte światła, a Michał stawał, potem znów podjeżdżał, doprowadził do sczepienia, do zderzenia tych dwóch samochodów, wyskoczył z samochodu. Widziałam „Lota” jak biegł i rozrywał płaszcz, bo już nie miał czasu rozpiąć. Dlaczego rozrywał płaszcz? Pod płaszczem miał Stena, pistolet maszynowy, Sten czy peem, już nie pamiętam. W każdym razie magazynek pod kątem prostym dochodził do lufy, więc idąc musiał trzymać udami ten magazynek, ale już później jak biegł, to rozrywał i szykował do strzału. W tym momencie Elżbieta krzyknęła „Kama!”. To jest taki zmysł niezwykły, że człowiek to, co jest przed nim, widzi, a co poza nim, nie widzi. Obejrzałam się, za mną na ulicy układało się dwóch Niemców do strzału. Ponieważ byłam po przeszkoleniu strzeleckim, to świetnie wiedziałam, że strzał z podpórki jest bardziej pewny, niżeli z ręki. Dlatego też zrozumiałam, dlaczego oni się kładą, po pierwsze są mniejszym celem do osiągnięcia, niżeli stojąc, a po wtóre, pewniej strzelają. Pobiegłam do bramy, w której już była Elżbieta, weszłam i zobaczyłam tam mnóstwo mundurów niemieckich, kilkanaście osób. Schowały się na klatki schodowe prowadzące z bramy sklepionej. Początkowo jeden z młodszych Niemców przesuwał kaburę do przodu. Oni byli wtedy w płaszczach zimowych, ale jak zobaczył, że coraz jest mniej tych Niemców, to kaburę przesunął do tyłu i też się schował. Długo opowiadam, a akcja trwała dziewięćdziesiąt sekund. Strzałów padło mnóstwo. Słyszałam detonację, wybuchy granatów, też wiedziałam, że nasze „filipinki”, granaty działają przede wszystkim siłą rozprysku, czyli odłamkami, a nie siłą wybuchu. Rozróżniałam, że są to granaty nasze. Nie wiedziałam, co się dzieje.
Po jakimś czasie, po tych dziewięćdziesięciu sekundach odjechał jeden samochód, po czym drugi, w którym było za dużo ludzi. Nie wiedziałam, dlaczego. Jak samochody ruszyły, było ich dwa, wyszłyśmy na ulicę. Idąc nie w stronę Alej Ujazdowskich tylko w stronę ulicy Koszykowej, naprzeciw nas, już prawie na wysokości Koszykowej szedł żandarm. Żandarmeria niemiecka, podobnie żołnierze niemieccy, na pasach na takim łańcuchu mieli ryngraf z napisem Gott mit uns, „Bóg z nami”. Twarzy tego Niemca nie pamiętam, ale ten napis pamiętam. Jakoś moja filozofia i religijna i życiowa nie bardzo się godziła z tym napisem, ale nie miałam czasu się zastanawiać. Wsiadłyśmy z Elżbietą do tramwaju numer osiemnaście, dojechałyśmy do placu Narutowicza, tam była pętla, poszłyśmy na ulicę Kaliską, gdzie mieszkała Elżbieta. U niej w domu było nasze biuro kontaktowe. Zdałyśmy relację z tego, co zrobiłyśmy. Po południu, wieczorem poszłyśmy do szkoły, jako że pilne uczennice przestały się uczyć. Faktycznie skończyłam trzyletnią szkołę zawodową. Chodziłam jeszcze rok, dyrektorka jakoś załatwiła z Niemcami, z władzami oświatowymi, że jeżeli rok jeszcze będziemy się uczyły, to będziemy mogły zdać egzamin mistrzowski. Zdawałam ten egzamin. Nic nie umiałam. Na miarę potrzeb, pewno tak, ale wiem, że moje umiejętności były znikome, jeśli chodzi o krawiectwo. Wróćmy do dnia 1 lutego. Poszłyśmy do szkoły przy ulicy Jasnej 10, gdzie na pierwszym piętrze była szkoła, w której pod pokrywką szkoły handlowej wieczorowej, odbywały się normalnie komplety gimnazjum ogólnokształcącego, czyli program przedwojenny był realizowany przez nauczycieli. I łacina, i język polski, historia, geografia i wszystko, co należy, tylko w przyspieszonym tempie i mamusia ani tatuś nie przychodzili na wywiadówki, tylko przychodził oficer oświatowy. Tak to kiedyś [jako] oficer oświatowy przyszedł Włodek Molento i stwierdził, że jeden z naszych kolegów ma bardzo dobre stopnie, dwóje, wobec tego na najbliższych ćwiczeniach w lesie został wywołany, stanął przed frontem i usłyszał, że dostaje urlop, bo ma złe oceny. Pewno biedak się ucieszył, że urlop od szkoły… Nie, urlop z zajęć konspiracyjnych póty, póki nie poprawi osiągnięć w nauce. Wtedy uważałam i [do] dnia dzisiejszego także, że gdyby mamusia i tatuś przybyli i karali, prosili i mówili, tak by to nie poskutkowało, jak ten urlop od zajęć konspiracyjnych. Bardzo szybko nadrobił zaległości, bardzo dobrze się uczył, bo to był inteligentny chłopak. Niestety, zginął w czasie Powstania.
Gdy byłam w klasie zauważyłam przez oszklone drzwi twarz mojego dowódcy „Mirskiego”, który mnie wywoływał. Wyszłam, pytając profesora, czy można. Wróciłam do klasy z prośbą do profesora, czy by nie miał nic przeciwko [temu, aby] zwolnić kilku kolegów, [bo] musimy wyjść. Profesor nie pytał, dlaczego. Zresztą wszyscy w dzienniku byli na lewych dokumentach. Mam Maria od chrztu, inne imię miałam w dzienniku, jak się nazywałam, już nie pamiętam, bo tyle różnych nazwisk nosiłam. Na ten czas, kiedy trzeba było, to dobrze pamiętałam, tylko w tej chwili już nie pamiętam. Zwolniłam kolegów, „Mirski” powiedział, że jedziemy na Pragę. Pojechaliśmy tramwajem. Nic nie mówił, dlaczego. Wiedziałam, że jest jakieś zadanie, ale jakie, nie wiedziałam. Na Pradze doszliśmy na ulicę w pobliżu Szpitala Praskiego i tam była odprawa bojowa. Po odprawie wszyscy koledzy już z bronią, od razu byli uzbrojeni, szli w grupkach, a ja szłam pierwsza. Ulice były zaciemnione, więc gdyby nadszedł skądś patrol niemiecki, to najpierw mnie by wylegitymowali lub bym się zatrzymała, a ci byliby ostrzeżeni. Na szczęście nie natrafiliśmy na żaden patrol, doszliśmy do szpitala, ale nie do głównego budynku szpitala, to półokrągłe podejście, tylko dalej, tam był dom starców. Niemcy wyrzucili stamtąd Żydów, budynek był pusty, oddali te pomieszczenia na potrzeby szpitala. Szpital właściwy był zajęty przez Niemców rannych na froncie wschodnim. W szpitalu leżał „Lot” i „Cichy”. Koledzy „wypożyczyli” karetkę pogotowia, jedni weszli na teren szpitala, jak „Mirski” i kilku innych i nikogo nie wypuszczano ze szpitala. Kto wchodził, to wszedł.
W szpitalu pracował doktor „Maks” Jan Dworak, który już się zdekonspirował tym sposobem, zresztą wcześniej zostawiając tych rannych. Obydwaj ranni byli po ciężkich operacjach, bo mieli rany w brzuch. Zabrano ich na nosze i przeniesiono do karetki pogotowia. Jeden z policjantów granatowych pilnował tych kolegów. Powiedzieli, że kradli węgiel z bocznicy kolejowej i że bahnschutze, straż kolejowa ich postrzeliła. Czy przyjęto to do wiadomości, czy nie, w każdym razie ich zabrano, a jeden z policjantów, który opierał się oddaniu broni, został ogłuszony, po prostu dostał kolbą w czaszkę, upadł, nikt go nie zabił, tylko ogłuszył. Natomiast obu zabrano magazynki i amunicję, dlatego że gdyby zabrano im broń, to odpowiadaliby za to oni i ich rodziny. Mieli broń i zostali postawieni przed sytuacją przymusową. Dwóch kolegów zabrano. W tym samym momencie podjechał samochód Kriminalpolizei, policji kryminalnej. Tylko oni nie mieli rozeznania i podjechali pod tę część, w której byli Niemcy, pod ten okrągły podjazd. W tym czasie odjeżdżała karetka z „Lotem” i „Cichym”. Zaprowadziłam kolegów do mieszkania, z którego wyszli i później pojechaliśmy tramwajem do domu. Dowiedziałam się po kilku dniach, że obydwaj zmarli. „Lot” czwartego, „Cichy” szóstego lutego, jak pamiętam.
Później była inna akcja na Brauna, o czym pokrótce opowiadałam. Potem była akcja na Stamma. Wiadomym było, że Stamm choruje i że będzie chyba przeniesiony z Warszawy, a gdzie, nie było wiadomo. Był to szef IV Departamentu Gestapo, liczącego ponad dwustu pięćdziesięciu pracowników. Celem tego departamentu była likwidacja ruchu oporu bez względu na barwę polityczną, a więc Armia Krajowa i wszystkie inne odłamy konspiracji. Bardzo rozbudowany był to wydział. Nasz wywiadowca Zygmunt Kaczyński, pseudonim „Wesoły” pracował chyba u Wedla czy u Fuchsa, już nie pamiętam, jako sprzedawca i przynosił do gestapo czekoladki, bombonierki. Oni to zamawiali, płacili. On znając niemiecki miał możliwość swobodnego poruszania się tam, jednocześnie obserwowania Niemców, dowiadywał się wielu rzeczy. Pracował w wywiadzie. Stąd były te wiadomości, że Stamm wyjedzie i stąd, że jest w domu. Nasz dowódca Adam Borys, pseudonim „Pług” lub „Dyrektor” (zwracaliśmy się do niego „Panie Dyrektorze”) stwierdził, że akcję musimy wykonać. Wtedy „Rayskiego” nie było w Warszawie. Miał propozycję wykonania tej akcji w innym miejscu. Kazano wejść moim kolegom w paszczę lwa, bowiem mieli wejść na teren, gdzie od strony placu Unii stał szlaban, od strony Placu na Rozdrożu był szlaban, to znaczy Niemcy nie wpuszczali, były kozły z drutu kolczastego, odsuwane jak jechały wozy niemieckie. Samochody do odskoku kolegów stały przy ulicy Agrykola wiodącej w dół od Alej Ujazdowskich, część była na placu, bo nie mogła wejść dalej. Dwóch weszło niosąc duży kosz z wiktuałami, czyli z produktami spożywczymi i kolonialnymi od Meinla. Sklepy Meinla były „nur für Deutsche” i tam też tylko na kartki dawano, wysocy funkcjonariusze może mieli możliwości uzyskania jakichś wiktuałów bez [kartek]. Nie kupowałam, nie byłam, nie wiem. W każdym razie nieśli w tym koszu słodycze i inne rzeczy. Dwóch szło jeszcze.
Gdy weszli do bramy na Szucha 16 okazało się, [że jest wartownik], mimo to, że my z „Zojdą” szłyśmy [tą] ulicą po to, by zobaczyć, czy w Alei Szucha 16 jest jakaś warta, czy pilnują, [ale] nic nie mogłyśmy zobaczyć. Zresztą, jeżeli warta, to z bramy sklepionej. Nie zobaczyłyśmy tego. Koledzy mieli broń cichostrzelną, czyli z wygłuszeniem. Nie skorzystali z niej. Wtedy, kiedy zostali poproszeni o pokazanie legitymacji, zamiast legitymacji wyciągnęli broń, strzelili, zaczęli strzelać, zaczęli uciekać. Zostali ciężko ranni, ten, który znał świetnie niemiecki, [i] ten, który znał gorzej. Rannych doniesiono, tych, których trzeba było donieść czy zawlec do samochodu. Nie wszyscy zdołali się schronić do tych samochodów. Na przykład chłopak z Legionowa, zapomniałam jego pseudonimu w tej chwili, osłaniał odwrót kolegów do ostatniej chwili. Jechał samochód Wanderer, który miał osłonę na koła, błotniki. Wskoczył na ten błotnik. Wiadomo, że został zestrzelony. Dzielnica niemiecka, mnóstwo Niemców, strzelano. Czekałam na ulicy Czerniakowskiej z dorożką. Dorożkarz jak usłyszał pierwsze strzały chciał odjeżdżać, nie puściłam go, powiedziałam „Co pan się boi? Tutaj nie strzelają, to gdzieś daleko”. Faktycznie, na razie strzelano u góry, a później jak samochody zjechały dołem Agrykolą do Szwoleżerów i skręcały w stronę miasta, to zaczęto strzelać do tych samochodów. Przejechał jeden samochód. Widziałam nogi osoby leżącej na podłodze tego wozu. Było tam ciasno, za dużo było ludzi. Samochód jechał od rynsztoka do rynsztoka. To była ulica brukowana kamieniami, kamiennymi łbami i po prostu rynsztok z jednej i z drugiej strony. Widziałam, że coś się stało. Myślałam, że może koło trafiono i dętka puściła. Nie, to został ranny w głowę „Bruno” i stracił panowanie nad kierownicą. Aż na Żoliborz na ulicę Kossaka dojechał, wjechał do garażu i omdlał. Ranny był „Orkan” i jeszcze jeden z kolegów. Ciężko rannych zabrano na górę. Była tam przygotowana sala operacyjna, byli lekarze. Przeprowadzono operacje, przeprowadzono transfuzję krwi dla rannych, bo dużo krwi stracili. Niestety… zmarli obydwaj… Trzeba było też likwidować ten punkt opatrunkowy, bowiem znaleźliśmy kartkę w drzwiach, że sąsiedzi bardzo proszą, żeby zlikwidować to miejsce, bo chcą przeżyć wojnę. Może innej treści, ale w każdym razie chodziło o to.
„Orkana” pochowano w ogródku, ale zanim to nastąpiło, to przecież tegoż dnia 6 maja 1943 roku, gdy stałam na Czerniakowskiej z tym dorożkarzem [i z] dorożką, widziałam wóz półciężarowy, którym jechali kierowca i dwaj koledzy i dawali mi znaki, że mam się zlikwidować, że mam jechać. Ale dobrze wiedziałam, że dwudziestu kilku brało udział w tej akcji. Iluż mogło się zmieścić w tym samochodzie osobowym? Tutaj trzech, policzyłam, że nie, że jeszcze są, jeszcze jest jeden samochód, muszę czekać. Faktycznie, nadjechał samochód. Zjechali z góry, przystanął w tym momencie, kiedy padł strzał, był jakiś wybuch, coś wybuchło. Ale zanim to nastąpiło, to samochód stanął i trzech moich kolegów wyskoczyło z tego samochodu, dwóch biegło. Wyszłam na skraj chodnika, żeby zobaczyć, że może biegną w moją stronę. Nie, biegli w stronę odwrotną. A ten samochód płonący prowadził „Kajtek” Santarek. W samochodzie tym był również „Kastor” i „Polluks”, dwaj ci, którzy brali udział w akcji na Brauna. Bardzo zaprzyjaźnieni. Jeden taki bystry to był „Polluks”, „Kastor” sprawiał wrażenie ociężałego, kuzyni, bardzo sobie wzajemnie w sposób dowcipny dokuczali. Wtedy, kiedy „Żak” wyskakiwał z samochodu i mówił do tego, który był zdrowy, nie ranny „Chodź, skacz!”. Powiedział „Nie zostawię go”. Nie zostawił przyjaciela… Obydwaj zginęli…
Potem jak ten samochód płonął, odjechałam dorożką, wysiadłam z dorożki i poszłam na Wilanowską. Wysiadłam w takim miejscu, żeby dorożkarz nie dowiedział się, dokąd szłam. Zdałam relację z tego, co zobaczyłam i otrzymałyśmy zadanie „Zojda” i ja. Poszłyśmy zobaczyć, kto leży i jaki jest stan tego samochodu i co się dzieje przy tym samochodzie. Przyszłyśmy i zobaczyłyśmy osmalone, leżące na ziemi zwłoki trzech osób. Nie poznałyśmy. Przede wszystkim osmalone ciała trudno było poznać, abstrahuję od takiego drobiazgu jak moje nastawienie wewnętrzne. Przyszłyśmy i zdałyśmy relację. Ponieważ dwóch uciekło, zaczęliśmy się zastanawiać, kto to. Był to „Żak” i, przepraszam, że znów zapomniałam pseudonim tego kolegi, który był ranny w nogę, uciekał. Dwóch młodych ludzi w bramie się zatrzymało, żeby odpocząć, wciągnęli go dalej, gdzieś zabrali do mieszkania, opatrzyli tę nogę i koniecznie chcieli dowiedzieć się, z jakiego jest oddziału, z jakiego wydarzenia. Nic nie mówił. Wreszcie trzeciego dnia, widząc, że się nim tak dobrze opiekują, powiedział, że brał udział w takim wydarzeniu 6 maja, a jego pseudonim brzmi tak i tak. Ta informacja doszła do Komendy Głównej a stamtąd do oddziału do nas. Zabraliśmy tego kolegę. Noga została uratowana. Natomiast jeden, Robert Krauze, pseudonim „Żak” uciekał przez Siekierki, przez pola, słyszał ujadanie psów, głosy Niemców. Wreszcie wpadł do jakiegoś wykrotu, dołu w polu, w maju rośliny są już wyższe i wyciągnął z kieszonki cyjankali. My zawsze na akcję mieliśmy trzy granulki cyjankali, to świetnie działa. Trzy i już ciebie nie ma. Wyjął jedną, połknął, dwie mu wypadły. Zaczął poszukiwać, ale słysząc głosy, robił to tak, żeby nie wychodzić z tego wykrotu. Osłabł, omdlał, otworzył oczy, gdy było ciemno, wyszedł, klucząc miedzy roślinami dobrnął do jakiejś chałupy i tam powiedzieli „Panie, tak ubranego, to właśnie poszukują”. Zdjęli z niego ubranie, obcy ludzie, chłopka dała mu mleka zsiadłego czy gotowanego do wypicia, a przedtem jeszcze mydliny, żeby wypił, bo jak wziął truciznę, to żeby zrzucił. Zorganizowali mu przejazd na drugą stronę Wisły łodzią piaskarką. Przejechał. Mieszkał w Radości, to na wysokości mniej więcej tej miejscowości, doszedł do domu i tyleż go było. Następnego dnia po tej akcji, wiedząc, że Robert się nie zgłosił, a wśród tych, którzy uciekali pewno był Robert, dlatego też dobrym obyczajem naszego oddziału, jeden z kolegów podjechał do Radości, żeby powiadomić rodzinę, że Robert już nie wróci. Zapukał, zadzwonił do furtki, wyszła pani, to była starsza siostra Roberta, już zaczął mówić: „Czy pani wie, że…” i zobaczył Roberta. Nie dokończył. Tyleż byłoby o akcji Stamm.
Była też akcja Hahn, która była nieudana, bo po prostu Niemiec wtedy nie przyjechał, chociaż byliśmy rozstawieni w Alejach Ujazdowskich od Placu na Rozdrożu, czyli od Alei Szucha aż do ulicy Wilczej. Najpierw były łączniczki, które miały sobie przekazać informacje, a już przy Wilczej byli żołnierze. Tegoż dnia Hahn nie przyjechał. Tak, że ta akcja nie wyszła, ale przygotowania wszystkie były i nasze rozpoznania także były. Nawet w tym celu jeździliśmy za Okęcie, gdzie są stawy rybne, bo tam ten pan czasem na odpoczynek wyjeżdżał. Jeździłyśmy, żeby to zaobserwować do Falent.
I Kraków. Miałam wielkie kłopoty. Elżbieta mogła powiedzieć swojej mamie, że wyjeżdża, że ma zadanie i że będzie pisała, żeby się mama nie martwiła. Ale ja nie mogłam tego powiedzieć. Moja mama i ojciec domyślali się, że działam w harcerstwie, że to jest taka zabawa, może czasem coś gdzieś napiszę na murach, gazetkę przyniosę. Chociaż tata po akcji na Kutscherę zawsze mnie obserwował czy zjadłam śniadanie rano, czy nie, jak nie zjadłam, jak przychodziłam, mówił „Wiesz, w Warszawie to się coś takiego działo. Ty nic o tym nie wiesz?”. Czasem nie zjadłam śniadania, bo spieszyłam na wykłady z podchorążówki, wcale nie dlatego, że szłam na zajęcia bojowe. Powiedziałam, że były aresztowania w oddziale. Aresztowano kolegę, który nieostrożnie miał moje zdjęcie. Jak strasznie kłamałam… Tam się podpisałam „Marysia”, ale co więcej. „Po coś dawała zdjęcie?”. „Nie dawałam, po prostu wyrwał, wziął, zabrał i już”. Wyjeżdżam do Krakowa. Wielka była rozpacz ze strony mojej mamy i taty. Dali mi adres jakiejś pani, która mieszkała w Krakowie, do której wcale się nie zgłosiłam. Przyjechałyśmy razem z panem „Rayskim”, dostałyśmy adres, gdzie mamy się zameldować, zamieszkać. U pani, która nam dawała jeść, śniadania, obiady, kolacje. Tylko przynosiła do pokoju, miałyśmy do kuchni nie wchodzić. Przekonałam się w jakimś momencie, dlaczego do kuchni nie. Przechowywała dziecko żydowskie. Ale jej nic na ten temat nie powiedziałam, powiedziałam Elżbiecie. My wychodziłyśmy na dłuższy czas, to on mógł sobie chodzić po mieszkaniu. Nie wiem, co robił, w każdym razie było to utajnione. Myśmy u tej pani mieszkały, jadły, spały. Kontaktowałyśmy się z panem „Rayskim” przez łączniczkę z Krakowa. Czasem, rzadko, dwa czy trzy razy widziałyśmy łączniczkę z naszego oddziału, „Zetę”. Kiedyś zostałyśmy umówione, a kiedyś same poszłyśmy do Kościoła na Skałce, zobaczyć ten kościół. Kraków poznałam świetnie. Nie pytając nikogo kupiłam w księgarni plan Krakowa i patrzyłyśmy, gdzie, co można zwiedzić, gdzie można pójść, bo nie wszędzie można było zwiedzać. Do Kościoła Mariackiego można było pójść, to chodziłyśmy. Wawel z daleka ze wszystkich stron można było obejrzeć, ale wchodzić nie, tam Niemcy przecież mieszkali. Nie wiem, chyba więcej niż cztery, czy sześć tygodni byłyśmy w Krakowie.
W tym czasie trzykrotnie rozstawiano akcję, ponieważ Koppe jeździł trzema trasami do budynku, w którym pracował. Tam się znajduje w tej chwili wyższa uczelnia. Na podstawie naszych obserwacji stwierdzono, że regularnie przyjeżdża rano, w południe nie zawsze, w związku z czym najczęściej obserwowałyśmy go w godzinach rannych. Mieszkał na Wawelu, nie w komnatach królewskich, ale został tam postawiony budynek. Na Wawelu stoi dom jak gdyby wzięty z okresu socrealizmu, surowy taki. Niemcy wybudowali i on tam mieszkał z Leistem chyba w jednym budynku. Jechał samochodem dwunastocylindrowym, sześć rur wydechowych z jednej strony, sześć rur wydechowych z drugiej. Błyszczały zupełnie jak złoto, tak zawsze był wyczyszczony. Maska długa, po sześć rur wydechowych o dużej sile, za nim lub przed nim, częściej przed nim, samochód z żandarmami niemieckimi, a gęby, przepraszam za to słowo, mieli takie, [jak z] filmów z Al Capone [gdzie] gangsterzy mieli takie straszne twarze, to właśnie ci żandarmi, oni nie byli w mundurach niemieckich tylko w cywilnych ubraniach, o ile pamiętam i z takimi twarzami. Straszne! Jechali najpierw, potem jechał Koppe. Znów miałyśmy wyznaczone przez pana Kunickiego miejsca, w jakich mamy stać i ile czasu mamy stać, a potem kiedy i gdzie mamy zdać relację z tego, co zrobiłyśmy, a raczej [co] zauważyłyśmy. Na podstawie okruchów naszych wiadomości ustalono, że najlepiej w godzinach rannych, ale którą trasą, jedną, drugą czy trzecią? Wreszcie trafiono, że będzie jechał Powiślem do pracy. Nie [ulicą] Straszewskiego tylko Powiślem. Raz, gdy było rozstawienie, stałam w tym miejscu, które mi wyznaczono, ostatnia była „Dewajtis” a później już koledzy. Zobaczyłam, że samochód dojeżdża do przecznicy i oczami wyobraźni widziałam, że minął tę przecznicę i przeszłam na drugą stronę ulicy, co było znakiem, że przejeżdża i cofnęłam się natychmiast, bo on właśnie skręcił w prawą stronę. Pan Kunicki nie miał do mnie pretensji, powiedział, że trzeba jeszcze jeden znak ustalić, że mam przejść wtedy, kiedy on przejedzie tę przecznicę, odczekać, że mam jeszcze czas. Faktycznie, odczekałam, przejechał, pokazałam, stanęłam, patrzyłam, że jechał sam samochód, samochodu żandarmów nie było. Byłam ucieszona, ale nie bardzo, dlatego, że nasz samochód półciężarowy, który miał zatarasować przejazd samochodowi z Koppem, nie zatarasował, bowiem, pamiętam to jak dzisiaj, samochód wiozący Koppego wjechał na wąski chodniczek, dalej to był nasyp, wał przeciwpowodziowy, bo zaraz Wisła. I na tym chodniczku przejechał przed maską samochodu, który miał zatarasować wjazd, a samochód był obciążony kamieniami, żeby się nie wywrócił. Przejechał, dojechał do placu i ulicy Zwierzynieckiej, tam koledzy stojąc czekali na samochód, którym jadą żandarmi, mieli ostrzelać żandarmów i też chwilę zgapili, zaczęli strzelać do samochodu z Koppem wtedy, kiedy już pojechał. Była tam zapadnia, on się zapadł. To był samochód przeznaczony na takie cele. Oni wyjechali z Krakowa, jechali drogą na Skałkę, Pieskową Skałę przez lasy.
Byli umówieni harcerze, młodzi chłopcy, którzy stali na drodze i trzymali gałęzie okorowane, czyli ze zdjętą korą. Jeżeli stał taki młody człowiek z gałązką okorowaną to znaczy, że bezpiecznie można jechać dalej. Tak dojechali do pewnego miejsca, później okazało się, że była potyczka, postrzelali, Niemców przestraszyli, pojechali do wsi Udorz i tam pić im się zachciało. Napili się mleka, ale Niemcy ich dogonili i rozpoczęła się walka. Pięćset metrów od tego miejsca stali partyzanci. Słyszeli tę walkę w wąwozie. Jak wyjdą z lasu? Koledzy wyskoczyli z samochodu, wdrapali się po ścianie wąwozu na pole. W lipcu to przecież zboże już jest wysokie. W tym zbożu starali się przejść, przeczołgać. „Zeta” była ranna. „Zeta” zsunęła się z tego samochodu, z tej platformy pod samochód i strzelała do Niemców, którzy strzelali do naszych. Niektóre strzały niemieckie były celne, ale większość kolegów zdołała uciec. Przechowano ich później w stodole u Weroniki Krzemieniowej, która żyje do dnia dzisiejszego. Przechowała kilkunastu chłopaków w stodole. Z tej stodoły przez cały dzień nie wolno im było wychodzić, a wieczorem także po cichu, jeśli musieli. Karmiła ich, potem partyzanci załatwili, że w Kozłowie, niedaleko od miejsca, gdzie mieszkała, zatrzymał się pociąg, który się nigdy tu nie zatrzymywał i tych kolegów zabrano pociągiem i dojechali do Warszawy.
Inni ranni, tak jak Eugeniusz Schilberg zostali opatrzeni, operowani i w chałupie łączniczki, kilkunastoletniej wiejskiej dziewczyny, leczono go. Potem jak mógł już chodzić, doprowadzono go do stacji i przyjechał do Warszawy, ale przez jakiś czas był w tej chałupie wiejskiej. Przecież ludzie widzieli, wiedzieli, że ona kupuje więcej chleba, że coś tam się dzieje. Cała wieś milczała, nic nie powiedzieli. Ludzie, którzy pochowali zabitych, niektórzy z nich zostali zabrani do obozów, niewielka liczba z obozów wróciła. Bracia Kucyperowie, którzy swoje furmanki dali na przewiezienie rannych zostali zabici i leżą na wiejskim cmentarzu. Od kilkunastu lat tam przyjeżdżamy. Najpierw przyjeżdżała matka „Zety”, ona umieściła tablicę na ścianie wąwozu, później była druga tablica, a teraz jest piękna tablica, miejsce ogrodzone, posadzone kwiaty. Zawsze przyjeżdża bardzo dużo osób z okolicy, bardzo dużo miejscowych staje. Najpierw są na mszy świętej w przydrożnej murowanej kaplicy, która może pomieścić pięćdziesiąt osób, a reszta siedzi, stoi na świeżym powietrzu. Przyjeżdżają również poczty sztandarowe, przyjeżdżają partyzanci z tej okolicy, harcerze, młodzież szkolna i bardzo dużo osób jest w tym wąwozie. Jeżeli przychodzi mi zabrać głos, zabieram głos jako łączniczka tego oddziału, jako uczestniczka tej akcji w jej części wstępnej, bo już później przecież nie jechałam samochodem. „Zeta” chciała jechać samochodem, to była jej prośba. Mówię nie tyle o bohaterstwie „Zety” i moich kolegów, którzy tam zginęli, ile o bohaterstwie ludzi ze wsi, wiejskich ludzi, którzy nieśli pomoc nieznajomym młodym chłopakom, rannym, osłabionym, nie bacząc na swoje bezpieczeństwo...
„Mirski” polecił mnie i „Scarlett” abyśmy pociągiem bardzo wczesnym rano pojechały do Radości. Zupełnie nie wiedziałam, co się tam miało dziać. Oficjalnie nie wiedziałam, ale co nieco się domyślałam. Koledzy mieli brać udział w jakiejś akcji, ale nie wiedziałam, w jakiej. Zapewne tam w Radości w oznaczonym budynku przy ulicy, [na] której [jak] powiedziano nam, że są koledzy, od których trzeba będzie odebrać broń i przywieźć do Warszawy. Przyjechałyśmy tam, zameldowałyśmy się. Owszem, wielu znajomych już spotkałam, polecono nam, aby pójść do sklepu i porobić zakupy, przecież tylu panów trzeba było nakarmić, chleb, marmoladę kupiłyśmy. Posmarowałyśmy, zasiedli. Ale zanim zasiedli, to w pokoju sąsiednim obok pokoju stołowego stał stół, krzesła, [a] na stole położona była broń, pistolet ręczny. Pytałam kolegę „To z tego się strzela?”. „Z tego się strzela, tylko widzi pani, tu jest taki wichajster – pamiętam to jego określenie – że jak jest do góry, to jest zabezpieczony, jak do dołu, to jest odbezpieczony”. Lub odwrotnie, w każdym razie tak mi wyjaśniał: „Proszę pani, to się nie nazywa cyngiel, tylko spust, nie należy nigdy tu naciskać”. I dobrze. Jeszcze mi wyjaśnił, że pistolet może być naładowany, może nie być magazynka w kolbie. Dobrze. Naszykowałyśmy ze „Scarlett” chlebek z marmoladą i wróciłam do pokoju. Kolega za mną wrócił również, broń już była schowana do teczek i pozostawione dwa pistolety, jeden dla „Scarlett”, drugi dla mnie, miałyśmy zabrać [je] do torebek w razie, gdyby była jakaś przygoda, żeby strzelać, uciekać. Teraz można sobie rozważać jak to miały strzelać dziewczyny, które jeszcze przedtem nigdy nie strzelały, ale tak sobie panowie wyobrazili, że zrobimy. W pewnej chwili chwyciłam ten pistolet, pytam się mojego „nauczyciela”, czy jest zabezpieczony. „Przecież zabezpieczony”. W tym momencie do pokoju wszedł „Orkan”, dowódca plutonu, w którym służyłam i byłam jego łączniczką. Wszedł. Mówię „No to strzelam”. Wzięłam pistolet, nacisnęłam spust i strzeliłam tuż koło lewego ucha „Orkana”. Byłam przerażona. Przede wszystkim tym, co sama zrobiłam, że jednak nie powinnam brać pistoletu do ręki, po wtóre, że tak zrobiłam to nieuważnie i źle, że jeszcze troszkę, parę centymetrów, a zabiłabym człowieka, i trzecia sprawa − to spaliłam przecież lokal.
Koledzy po akcji pod Wilanowem przedostali się na drugą stronę Wisły, przepłynęli i w Radości oczekiwali na łączniczki, które zabiorą broń. Oni sami, bez broni mieli wracać do domu. Nieszczęśliwie zdarzyło się, że nierozsądnie wzięłam broń do ręki, strzeliłam, byłam przerażona, bo widziałam, że nawet jeżeli się w tym momencie nic nie stało, to za chwileczkę mogą być tutaj żandarmi, bo strzelono. Dobrze, że dom stał troszkę na uboczu, nikt póty, póki myśmy tam byli, nie zapukał, nie pytał. Jak wiem, później także się nikt nie zgłosił. Tym niemniej koledzy bardzo szybko opuszczali ten dom. Myśmy także wsiadły do pociągu elektrycznego, który jeździł na tamtej linii. W pociągu dowiedzieliśmy się, bo było dwóch kolegów, którzy z nami jechali, że na Dworcu Wschodnim Niemcy łapią. Wysiedliśmy gdzieś na trasie przed Dworcem Wschodnim, to znaczy w Wawrze i mieliśmy zamiar iść pieszo do pętli tramwajowej na Grochowie, na Gocławiu. Wśród tych kolegów, którzy z nami szli, pamiętam jeden z nich to był „Niemira”, kierowca z „Parasola”, bardzo dzielny chłopak, który wpadł jadąc samochodem. Niemcy go zatrzymali, ale to było później, a wtedy szedł i, ponieważ był to bystry, inteligentny pan, cały czas mi w sposób, zdawałoby się, delikatny, ale dokuczał, mówiąc o tym, że mam świetne oko, że wiem, kiedy, jak korzystać i tak dalej. Tak, że nawet gdyby ktoś słyszał, to by nie domyślił się, że on cały czas nawiązuje do tego strzału. A ja już sobie wyobrażałam, że po pierwsze, zostanę wyrzucona z hukiem [z] oddziału, po wtóre, dlatego, że niezdyscyplinowana i w ten sposób postąpiłam, to zostanę postawiona przed sądem wojskowym, różne okropieństwa sobie wyobrażałam i byłam tak przybita, że nawet nie umiałam mu odpowiedzieć, słuchałam, przyjmowałam te docinki, a on, im ja bardziej milkłam, tym on bardziej ostro mówił. W tramwaju już nie, ale też między przystankami potrafił się odezwać.
Dojechaliśmy, pamiętam, na ulicę Żelazną 41 do „Bolca”, który brał udział w tej akcji. „Bolec”, ponieważ przyjechał pociągiem i [wcześniej] dojechał do Warszawy, więc już leżał w łóżku, wypoczywał, żona mu szykowała jakiś posiłek w kuchni, a myśmy przy stole siedzieli i „Niemira” opowiadał, jak to ja dzielnie strzelam. „Bolec” słuchał i mówi „Ale teraz chyba pani nie będzie tak strzelała?”. Mówię „Na pewno nie”. Mówiliśmy sobie jeszcze per pani i pan. Pytam się „Niemiry”: „A teraz to jest zabezpieczony?”. „No tak, zabezpieczony”. „I nie ma magazynka w pistolecie?”. „Nie ma, wyjąłem”. Faktycznie, magazynek leżał obok, tylko, że nabój był w lufie. Wiedząc o tym, że mogę strzelać, tak mi przed chwileczką „Niemira” powiedział, pociągnęłam za spust i strzeliłam. Kula przeszła [przez] oparcie drewnianego łóżka i utkwiła w ścianie. Sprytna żona naszego kolegi „Bolca” natychmiast rzuciła pokrywki, jakieś fajerki, coś, że to tak załomotało okropnie. To już był dom mieszkalny. W tym momencie sobie uprzytomniłam, że nie raz będę przed sądem stała, tylko dwukrotnie. Raz stanę, ale dostanę odpowiedni wymiar kary, że mi się odechce w ogóle kiedykolwiek trzymać w ręku pistolet, a już na pewno nie będę w tym oddziale.
W życiu nie byłam tak zrozpaczona. Zebraliśmy broń i pojechaliśmy na ulicę Świętojerską 18, jak pamiętam, do „Orkana”, tego, którego [omal nie] zastrzeliłam. Także był w domu. Uśmiechnął się, bo on był pogodny, więc jak mnie zobaczył, to się uśmiechnął. Uważałam, że bardzo drwiąco. Zabrał teczki i wyszliśmy. Nie powiem, żeby nikt nic na temat mojego strzału nie powiedział. Czekałam dnia następnego, bo powinnam się była zgłosić, że wykonałam zadanie, jak wykonałam. Zgłosiłam się i powiedziałam, że broń została przewieziona najpierw na Żelazną, potem na Świetojerską. „Mirski” mnie zapytał, dlaczego tak przewożona. Powiedziałam. Wiadomo było, że będę stała przed sądem, więc nie ma co ukrywać. Popatrzył na mnie i powiedział, chyba do „Kopcia”, który stał obok: „Trzeba te dziewczyny jednak nauczyć strzelać”. Pomyślałam sobie „Te, które będą uczone, to będą, ale nie ja”. Wielce zasmucona poszłam do domu. Żadnego polecenia już mi wtedy nie wydano, pomyślałam sobie: „No, zaczyna się, już nic nie mam do zrobienia, wobec tego teraz mam czekać na rozkaz, że mam się gdzieś zjawić”. Owszem, czekałam, ale na następne polecenie. Nikt mi więcej nic nie powiedział. Natomiast wszelkie moje dobre chęci udziału w strzelnicach, jeżeli wiedziałam, że będzie strzelnica, to wcale nie było proste dowiedzieć się, ponieważ funkcjonowała konspiracja, tajemnica, więc niechcący z pewnych zachowań moich koleżanek mogłam się domyślać i biegłam czym prędzej, że ja też chcę na strzelnicę. W każdym razie wiedziano, że jestem chętna. I tak jeździłam na strzelnicę, wiele strzelałam, istotnie, nawet powiedziałabym, że „Scarlett” czasem lepiej, czasem ja lepiej, niżeli chłopcy. Dlatego, że my byłyśmy częściej na strzelnicy niżeli chłopcy, bo w charakterze tragarzy występowałyśmy. Tak zakończyła się ta nieprzyjemna dla mnie historia, ale nauczyłam się jednej rzeczy. Mianowicie, że po pierwsze, pistolet to nie jest zabawka, po wtóre, że jest tak skonstruowany, że nie należy brać do ręki wtedy, kiedy nie trzeba, a jak trzeba, to [należy] sprawdzić dokładnie, w jakim jest położeniu i co się z nim dzieje. A nawet gdy jest sprawdzony, to nigdy nie trzymać na wysokości czyjegoś ciała, tylko lufą do dołu. Tego uczyłam później wszystkich moich przyszłych słuchaczy, bo po ukończeniu szkoły podchorążych Agrykola zostałam instruktorem bronioznawstwa.
Wszystkie dziewczęta, przede wszystkim łączniczki, przechodziły przeszkolenie wojskowe, typu „baczność, powstań, padnij, czołgaj się” i tak dalej. Później wytypowano spośród niektórych dziewczyn te, które miały ukończyć szkołę podchorążych. Wymaganiem stawianym przyszłej studentce było posiadanie matury. I tutaj był problem, bo akurat matury nie miałam. „Scarlett” tak, „Jenny” tak, ja niestety nie. Chodzi o małą maturę. I cóż zrobiłam? Przyznaję się po latach, napisałam, że mam maturę. Nikt mnie nie prosił, żebym pokazała, dlatego też skłamałam, ale później byłam ciężko ukarana, bowiem do terenoznawstwa potrzebna mi była świetna znajomość trygonometrii, która jest działem matematyki, którego to działu prawie nie tknęłam. Więc wzięłam książkę, uczyłam się sama trygonometrii, sama poznawałam wszystkie wzory, które były do nauczenia się do terenoznawstwa, do orientowania mapy, bo przecież jak przerabialiśmy terenoznawstwo to również i orientacja mapy i zaznaczenie na mapie mojego miejsca, gdzie w tej chwili się znajduję i tak dalej, tak że to wcale nie było takie proste. Ale okazuje się, że jak się coś chce, to można. Wobec tego nikt nie zauważył z egzaminatorów, że mam taką lukę w wiedzy, bo to, co trzeba było uzupełnić, to uzupełniłam. Wykłady odbywały się w godzinach bardzo wczesnych rannych, ponieważ łączniczki niejednokrotnie już o dziewiątej, w pół do dziesiątej miały zajęcia łącznościowe, musiały odebrać pocztę, zanieść pocztę. Dlatego wychodziłam z domu niejednokrotnie o wpół do siódmej rano po to, żeby ma siódmą zdążyć na zajęcia. Wieczorem, jak już o tym wspominałam, uczyłam się w szkole przy ulicy Jasnej, czyli miałam dość wypełniony dzień. Popołudnia w szkole, przedpołudnia w szkole Agrykola, w ciągu dnia zajęcia konspiracyjne. Gdy mnie ktoś zapyta, jak ja to godziłam, nie umiem powiedzieć. W każdym razie wszystkie te zajęcia musiałam umieć pogodzić, bo nie mogłam się spóźnić tam, gdzie miałam polecenie wykonania zadań konspiracyjnych, do szkoły także nie mogłam się spóźnić, ani na podchorążówkę. Rozpoczynało się to bowiem od zameldowania instruktorowi, który przychodził na wykłady. Przyznam szczerze, że dwukrotnie naraziłam się instruktorowi, ale za każdym razem innemu. „Minoga”, pan Florczak, [który już nie żyje], miał z nami wykład, ale zanim rozpoczął, kazał się zameldować. Byłam starszą klasy, czyli musiałam zameldować, po czym wstąpiłam do szeregu, każda z nas przedstawiła się pseudonimem, on się przedstawił: „Minoga jestem”. Był szczupły, wysoki, długi. Krzyknęłam po cichutku: „To widać”. Miałam tak zwane tyły. Co innego, powiem szczerze, że to powodowało, że musiałam się uczyć, uczyłam się i zdawałam, zaliczałam, co należy.
Innym razem ćwiczył nas pan Sulima, jego nazwisko jest także w „Parasolu”, w lesie po odwilży, padał ponownie śnieg. Tenże Sulima kazał nam czołgać się w tym śniegu, który był od spodu wilgotny. Miał katar i wisiała mu taka kapka u nosa. Do koleżanki powiedziałam „Co się ten kapka wygłupia”. Od tego czasu miałam tyły, inne się mogły mniej czołgać, a ja bardziej musiałam ćwiczyć. W pewnej chwili na tych ćwiczeniach wstałam, wyprężyłam się na baczność, [bo] chciałam się zameldować. Pyta, o co chodzi. „To, że my po tych ćwiczeniach jedziemy do domu tramwajem i będziemy miały wilgotne ubrania na wierzchu i każdy będzie zdumiony, co to się zdarzyło. A jak będzie nas kilka, [to] nie będziemy jechać jednym tramwajem, a to jest dekonspiracja”. Kazał mi wstąpić do szeregu. Od tego momentu już się nie czołgałyśmy, ale, mówiąc szczerze, to mi zapamiętał, że jestem taka ostrożna. „Ostrożna jesteś” − [powtarzał]. Minęło. Takież to były przygody, na szczęście niegroźne dla nas i dla naszych instruktorów. Natomiast od momentu, kiedy byłam w klasie podchorążych wyjeżdżałam na ćwiczenia do Kampinosu, do lasów podwarszawskich i tam klasa dziewczęca ćwiczyła wszystko, co w wojsku potrzebne, a więc i musztrę, i strzelanie, i zapytywano nas o materiały wybuchowe, jak trzeba je montować, jak zakładać, dlaczego. Od tej pory wiem, jakie są kształtki szyn kolejowych i tak dalej.
Klasa nie była liczna, było nas kilka, nie pamiętam, pięć, czy sześć. Nie wszystkie regularnie chodziły. W klasie była „Jenny”, która ze względu na jej zadania w oddziale nie zawsze mogła być, była „Scarlett”, która była bardzo pilna i bardzo zdolna dziewczyna, właśnie z matematyki fantastycznie zdolna, zresztą, później po latach ukończyła Wydział Budownictwa i była projektantem wielu mostów w Stanach Zjednoczonych, jak też budowli, które nie są wrażliwe na trzęsienia ziemi. Ale to wiem teraz, wtedy miała świetną pamięć, znała matematykę. Byłam ja. W naszej klasie były też dwie dziewczyny z „Zośki”, nie tylko z „Parasola”, ale i z „Zośki”. Myśmy się znały nie znając. Wiedziałyśmy, że są z „Zośki”, nie spotykałyśmy ich nigdy podczas wykonywania zadań konspiracyjnych, natomiast później słyszałam o nich w czasie Powstania.
Był końcowy egzamin w maju 1944 roku, bardzo się bałam, że nie zdam, przede wszystkim z matematyki, to znaczy czy przyswoiłam tę okropną trygonometrię, terenoznawstwo. Okazało się, że bardziej nas straszono, niżeli miało to miejsce w czasie egzaminu. Egzaminy zdawałam, jeżeli pamiętam, w Królikarni na Mokotowie. Zobaczyłam panów, których widywałam czasami na strzelnicy, ale nie znałam wtedy ich pseudonimów. Wiem, że byłam pewnie jak osika, drżąca i słaba, ale po mnie by tego nigdy nikt nie poznał. Zdałam. W „Parasolu” jest błąd w tabeli. Dlaczego się wkradł, nie wiem. Z wynikiem bardzo dobrym zdała i „Scarlett” i ja. Obydwie byłyśmy awansowane do stopnia kaprala, [czego] w książce nie uwidoczniono, a było to widoczne w pierwszych dniach Powstania, gdy sobie pracowicie naszyłyśmy dwie beleczki na naramiennikach i, mało tego, jeszcze sznurkiem biało-czerwonym obszyłyśmy te naramienniki, żeby wszyscy widzieli, że to pani podchorąży.
Tego nie mogę powiedzieć, bowiem nie miałyśmy wspólnych zajęć. Oddzielnie były zajęcia dla dziewcząt, oddzielnie dla chłopców. Na strzelnicy nikt się z nami, mówiąc szczerze, nie patyczkował. Jak strzelała, a źle, to nie można powiedzieć, że strzeliła celnie, bo to było widać na tarczy. Byłyśmy jednakowo traktowane. Powiedziałabym, że nawet gorzej, bo występowałyśmy w charakterze tragarzy, a panowie szli bez bagaży.
„Parasol” chyba cały czas był przygotowywany do działań bojowych i dlatego też był jednym z oddziałów dobrze przygotowanych. Do takich oddziałów należała „Zośka”, Zgrupowanie „Radosław” i „Parasol”. „Zośka” wykonywała akcje wokół Warszawy, „Parasol” wewnątrz Warszawy. Mieliśmy broń, nasi żołnierze byli przeszkoleni wojskowo. Tylko ilość tej broni posiadanej przez nas w pierwszych dniach Powstania była stosunkowo niewielka, ale w porównaniu z innymi oddziałami, duża, bo myśmy tę broń mieli.
Przed Powstaniem dziewczęta miały polecenie obserwowania ulic Warszawy, szczególnie ulic wylotowych. Obserwowałam co się dzieje, stojąc przy Muzeum Narodowym w Alejach Jerozolimskich, tuż przy moście Poniatowskiego. Patrzyłam jak wojska niemieckie uciekają w wielkim popłochu. Ponieważ uczono nas też, żebyśmy umiały rozpoznać, jakie to wojska, jakiego rodzaju, więc naszym zadaniem było podanie, mniej więcej w tym czasie, kiedy obserwowałyśmy, jaka liczba wojska, ile plutonów, ile kompanii przeszło, przejechało. Raczej nie maszerowali, tylko jechali na motorach, samochodami ciężarowymi, a później już nawet furmankami. To nas już bardzo cieszyło, bo świadczyło o tym, że uciekają w popłochu. Informacje z tego, co widziałyśmy przekazywałyśmy „Jenny”, a ona dalej. Tuż przed Powstaniem miałyśmy dyżury w określonym lokalu, między oznaczonymi godzinami, było nas tam kilka i każda wiedziała, że w momencie, gdy przyjdzie wiadomość o Powstaniu, to musimy pod wskazany adres, gdzie też siedzieli chłopcy, pobiec i powiedzieć, że już się zaczyna, że jest godzina alertowa.
W dniu Powstania dostałam rozkaz pojechania na Koło, to teraz jest dzielnica wewnątrz Warszawy, bo już Warszawa rozbudowana, wtedy to była dzielnica na obrzeżach Warszawy, przy pętli tramwajowej było drewniane osiedle domków parterowych, w których mieszkali pracownicy Urzędu Miejskiego, magistratu. Tam mieszkali wtedy dwaj bracia Kusznerowie, których znałam i oni mnie, ponieważ byli harcerzami w drużynie mojego wujka. Pojechałam tam, miałam odebrać stamtąd granaty i przywieźć je na ulicę Gibalskiego przy Żytniej, to była nasz kwatera w pierwszych dniach Powstania. To zrobiłam. Przedtem, pakując granaty wylałam atrament z kałamarza na biały obrus, usiłowałam to zeprać, niestety nie udało się, a już była godzina późna, czyli z tym poplamionym obrusem panów zostawiłam. Nie wiem, co oni zrobili. Jechałam wraz z „Tiną” dorożką, oni wyszli później, jechali tramwajem. Jednak tramwaj szybciej jedzie niż dorożka, więc nas minęli, pomachali nam, myśmy udawały, że to nie do nas, wszakże konspiracja nadal obowiązywała. Wysiadłyśmy przy ulicy Młynarskiej, na rogu ulicy Żytniej, szłyśmy Żytnią. Tuż przy cmentarzu, „Tina” niosąc paczkę z granatami, w pewnej chwili krzyknęła „Och!”. Spojrzałam, granaty upadły na chodnik. Każda z nas pakowała sama przy pomocy któregoś z braci Kusznerów. Nachyliłam się i wzięłam papier, przytuliłam papier do siebie, tak, że można było powkładać granaty, a swoją paczkę postawiłam obok. W tym momencie przechodził jakiś młody pan, spojrzał, mówi „O, panie źle się bawicie” i czym prędzej nogi za pas. Tymczasem sprawdzałam, czy w każdym granacie jest zawleczka, bo jeżeli nie, to trzeba dobrze zabezpieczyć i poprawić. [Tym], którym uważałam, że trzeba poprawić, poprawiłam, włożyłam z powrotem w papier i tak niosąc obok siebie, tutaj miałam te granaty w papierze, paczkę drugą w rękę, nie wiem, pewno i trzecią także, i w ten sposób doszłyśmy do punktu, w którym powinnyśmy być. W ten sposób zameldowałam się „Mirskiemu”. Przede wszystkim ważne było nie to, że mi paczka pękła, tylko, że przyniosłam granaty.
Za chwileczkę była zbiórka. Koledzy poszli na linię, na barykady. Powiem szczerze, że się jakoś zaludniło tam wokół, ludzie z domów wychodzili, przynosili nam różne rzeczy, specjały jakieś dobre, a inni budowali barykady, wyrywali płyty chodnikowe, wyrywali bruk, bo tam kocimi łbami były brukowane jezdnie. To była ulica Żytnia na Woli. Budowano barykady w różnych wskazanych przez kolegów miejscach. Powiedziałabym, że entuzjazm ze strony cywilów był niezwykły, niebywały. Nareszcie minęła ta klęska okupacyjna, już się Niemców nie boimy, bo występujemy zbrojnie, przecież niedaleko są wojska zaprzyjaźnionego wtedy państwa i zapewne wystąpią jak należy, poza tym zaraz przylecą samoloty z zachodu i będą nam przynosić poparcie, i tak dalej, i tak dalej. Takież to wiadomości, wieści, takaż świadomość nam towarzyszyła w pierwszych godzinach. Także chciałam pójść na barykadę. Zgłaszały się łączniczki, więc „Mirski” decydował, która gdzie idzie, a mnie polecił „Jesteś łączniczką intendenta”. Faktycznie, gdy przyjechałam z Krakowa, to było 12 lipca, to już wszystkie dziewczyny były przydzielone do poszczególnych dowódców drużyn, dowódców plutonów i kompanii, bo już się „Parasol” rozrósł liczebnie tak, że stanowił batalion, a ja nie miałam przydziału. Wobec tego, ponieważ przedtem woziłam broń i znałam miejsca, gdzie są skrytki, to [miałam żal]: „Rozumiem, że przed Powstaniem, ale w czasie Powstania, ja, kapral podchorąży do kuchni”. Otóż w szpitalu dziecięcym Karola i Marii, w którym w kuchni, w suterenie, ale to była wysoka suterena, dostosowana do potrzeb kuchennych, smarowałam pieczołowicie pokrojony wcześniej przeze mnie chleb marmoladą. Szykowałam kawę na linię. Pewno ta marmolada miejscami była słonawa, bo jak nikt nie widział, to gorzkie łzy mi płynęły. „Tina” także nie była zadowolona. Ona była łączniczką intendenta, ale taka funkcja, gdzieś do kuchni nas posłać, to ostatniego ciurę, ale nie nas, dziewczyny, które przez cały czas były w „Parasolu” w różnych akcjach brały udział… Trzeba było później ten chlebek zanieść, kawę rozdać. W pewnym momencie zrozumiałam, że ci na linii to jednak muszą coś zjeść. Ale musieli zjeść i rano i po południu także. Zameldowałam się do „Mirskiego” i powiedziałam, że to „Tina” może sama, a może jeszcze ktoś jej pomoże, a ja chciałabym coś poważniejszego robić, może na linię. „Nie, do »Radosława« pójdzie Dziębowska i pójdziesz ty. Będziecie łączniczkami od „Radosława” do oddziału i odwrotnie”. „Dobrze”. Ucieszyłam się strasznie, że do „Radosława” pójdę.
Nie pamiętam, w jakim to mieszkaniu było, bo to było w mieszkaniu gdzieś, posadzono nas w przedpokoju, a cała komenda siedziała w pokoju. W tym przedpokoju jakieś światełko się paliło, nudno było piekielnie i nic się nie działo. I znów niedobrze. Przecież łączniczka, powinna mieć jakieś zadanie, pobiec na linię, gdzieś do dowódcy, przynieść rozkaz, wrócić, powiedzieć, jaka sytuacja, a tymczasem siedzę w przedpokoju. Dzień minął, poszłam do „Mirskiego” i powiedziałam, że tam nie ma żadnej roboty, że się tylko siedzi, że chciałabym coś innego. Opowieść moja trwa długo, ale w każdym razie powiedział mi: „Dobrze, niech Dziębowska zostanie, a ty pobiegniesz, zaniesiesz rozkaz”. Owszem, zaniosłam do budynku, w którym mieszkałam sama. Na pierwszym piętrze stał rkm, koledzy strzelali w stronę ulicy Wolskiej, to był narożny dom. Zobaczyłam mamę. Przyznam szczerze, że byłam dumna z mojej matki, bowiem przynosiła nam opaski, które szyła, nie wiem, skąd znalazła czerwony materiał, biały to prześcieradło, [które] podarła. Szyła opaski, przynosiła, niosąc jakieś drobiazgi z domu, które mogą się nam przydać, może jeszcze jakieś leki, w jej pojęciu to było dużo, a to było w ogóle mniej niż minimum, ale robiłam dobrą minę, że to nam się przyda.
Chyba 4 sierpnia byłam w domu, pożegnałam się z mamą, tata mój już wyszedł, ponieważ jego oddział był w Śródmieściu, nie wiedziałam, czy dojdzie czy nie. Ja natomiast wróciłam do oddziału. Później, następnego dnia [okazało się], że już Niemcy tam następują. Więc chciałam się dostać do domu, chciałam zobaczyć, co się dzieje z moją mamą, babcią. Koledzy mnie asekurowali. Podczołgałam się ulicą Karolkową w stronę Leszna, wysunęłam nieco i zobaczyłam, że dom, w którym mieszkałam, pali się. Doszłam do wniosku, że już na pewno tam nie ma mojej mamy. Faktycznie, przeszła do domów bliżej Karolkowej, ale skąd mogłam wiedzieć. Nie wiedziałam, cofnęłam się. W tym momencie bardzo mi się chciało zapłakać. Dostałam papierosa. Był to pierwszy papieros w moim życiu, ale nie zapłakałam. Wróciłam do oddziału. Bardzo chciałam być na linii, więc dostałam polecenie, że mam być przy barykadzie przy „Kopciu”, to jest Staszek Jastrzębski. Byłam, dał mi polecenie, wróciłam do „Mirskiego” i niebawem okazało się, że mamy wędrować w stronę ulicy Mireckiego, to jest ulica, która idzie od Okopowej, ponieważ stan posiadania na Woli coraz bardziej się kurczył. Walki były coraz ostrzejsze, Niemcy i wspomagające ich wojska postępowali strasznie, okrutnie wobec ludności cywilnej. Przecież tyle tysięcy ludzi zostało zamordowanych na Woli. Poszłam wraz z oddziałem tamże na Mireckiego. Tam czekaliśmy noc całą, już nie pamiętam, czy noc i dzień. …
W każdym razie, gdy „zośkowcy” zdobyli „Gęsiówkę”, a było to na terenie dużego getta, jak wiemy getto duże już nie istniało w sensie zamieszkałej tam ludności, ale obóz przy ulicy Gęsiej zwany „Gęsiówką” był i tam byli przede wszystkim Żydzi, obcokrajowcy. Ten obóz został przez żołnierzy batalionu „Zośka” oswobodzony. Wtedy, jak pamiętam, oswobodzono dwustu siedemdziesięciu Żydów.
Trzysta czterdzieści osiem osób, jak pani powiada, nie pamiętałam dokładnej liczby, zostało oswobodzonych, z tym, że tylko niewielka ich cześć przystąpiła do „zośkowców”, a reszta po prostu się rozproszyła. Wśród tych, którzy przystąpili do powstańców był na przykład Paweł, nie pamiętam jego nazwiska, Węgier, który świetnie strzelał z Piata. Piat to taka broń przeciwczołgowa, ze zrzutów. Zginął na Czerniakowie, ale na Starówce i na Czerniakowie bardzo dzielnie walczył.
Tak, był lekarz, który się przyłączył. Myśmy w oddziale też mieli Żydów, o których wiedzieliśmy, że byli Żydami. Między innymi był „Szprotka”, instruktor Agrykoli. Była wpadka przy ulicy Słonecznej i on tam zginął, jego żona i kilka osób. Ktoś musiał po prostu podać taką informację. Przeszliśmy i przy „Gęsiówce” przenocowaliśmy. Został zabity Jan Lipiński, młody człowiek, kierowca, który miał przedziwny nawyk, trudno to nazwać odruchem, że gdy strzelano, to podskakiwał. A wtedy Niemcy strzelali do nas gdzieś z okien z poddaszy. On stał przed samochodem ciężarowym między budynkiem a maską samochodu. Widziałam go jak podskoczył i powiedziałam „Słuchaj, wstawaj, nie wygłupiaj się”. Podbiegłam do niego od strony, z której strzelano i zobaczyłam, że dostał postrzał śmiertelny, bo już mózg wypłynął. Przeszłam czym prędzej na drugą stronę, przeczołgałam się, stamtąd go zabrano i zrozumieliśmy, że ci panowie, którzy strzelają jednak są groźni. Bardzo ostrożnie poruszaliśmy się na „Gęsiówce”.
Zostaliśmy wyprowadzeni przez przewodników, przeszliśmy na Stare Miasto. Pamiętam, usiadłam, bo byłam bardzo zmęczona, na chodniku przy krawędzi z jezdnią, na wysokości kościoła katedralnego, teraz Katedry Wojska Polskiego i patrzyłam, sama nie maszerowałam, na defiladę żołnierską na ulicy Długiej.
Nie.
Na Starym Mieście bardzo chciałam przejść do placówki, […], więc się zgłaszałam, a nasz instruktor ze szkoły podchorążych „Niesz”, Stanisław Niwiński podszedł do mnie i zapytał: „»Kama«, a ty byłaś w szpitalu?”. „Nie, nie byłam”. „Widziałaś, w jakich warunkach leżą nasi ranni?”. „Nie”. „Wiesz, chętnych na linii to jest dużo, ale do pomocy w szpitalu, czy zorganizowania pomocy jest naprawdę niewiele. Zobacz, tam się przydasz”. Wzięłam „Tinę” i poszłyśmy do szpitala na Długą. Poszłyśmy do szpitala, który się formował w Pałacu Krasińskich. [Tam] jeszcze były znośne warunki, ale w szpitalu na Długiej ranni leżeli na podłodze, na materacach, jedni wołali: „Pić”, inni stękali. Nie znano środków przeciwbólowych. Niektórzy [byli] po operacjach, amputacji nogi, ręki, inni z poszarpanymi mięśniami. Krew i zaduch, bo to przecież lato… Doszłam do wniosku, że trzeba by było naszych rannych stamtąd zabrać. Wróciłam do Pałacu Krasińskich, koleżanka „Krystyna” powiedziała, że mieszka na Starym Mieście na Nowomiejskiej i że tam w mieszkaniu jest już „Nina”, później żona naszego „Jeremiego”, brała z nim ślub 17 sierpnia. Jest tam również „Gryf”, pan Brochwicz-Lewiński, oboje ranni w twarz, więc mama na pewno się zgodzi, żeby rannych położyć w dużym pokoju. Zabrałam na razie czterech kolegów. Ale czterech to było mało. Zabrałam wtedy „Bolca”, który był ranny w rękę i miał tymczasowy opatrunek, Staszka „Kopcia” i dwóch jeszcze kolegów.
Owszem, mama się zgodziła, ale doszłam do wniosku, że czterech to mało, a lokatorzy tego domu zgodzili się, żeby w dalszych jego częściach również leżeli ranni. Koledzy pomogli mi, przetransportowaliśmy jeszcze kilku kolegów. Jak kiedyś liczyłam, zastanawiałam się, to około dwudziestu przewinęło się przez ten punkt. Z tym, że dom został ostrzelany z tak zwanej krowy, czyli z katiusz i trzeba było przenieść rannych. Do pomocy przy rannych zgłosiła się pani Irena Sikorska, chciała, żeby ją nazywać siostra „Kara”. Osoba szczupła, starsza pani, która większość swego życia przebyła w szpitalach. Bardzo dobrze się orientowała, jeśli chodzi o medycynę i pierwszą pomoc. Skorzystałam z jej pomocy, a przede wszystkim z jej propozycji, żeby skorzystać z jej mieszkania, które było na rogu ulicy Mostowej i Nowomiejskiej. Nie było to daleko. Zobaczyłam, przeniosłam tam wszystkich rannych. W czasie tego ostrzału nikt nie został ranny, natomiast jeden ranny krzyczał, gdy wpadłam do tego pokoju…. Trzeba powiedzieć, dlaczego wpadłam do tego mieszkania, gdy był ostrzał. Na ulicy Długiej została ranna Elżbieta Dziębowska i przybiegła do mnie po pierwszym opatrunku, wiedząc, że tutaj prowadzę punkt sanitarny (była i jest do tej pory moją przyjaciółką), żeby zrobić jej opatrunek. Miała włosy w pyle i tynku, cała była zakurzona. Zaproponowałam, że zejdziemy do łaźni, która była w suterenach tego domu, tam się obydwie wykąpiemy, mnie też by się wtedy przydało, obcięłam jej włosy, zeszłam z nożyczkami, bo była tak zapylona, i warkocze też, że przecież zupełnie nie dałoby rady rozplatać tych włosów. Zeszłyśmy, rozebrałyśmy się, puściłyśmy wodę i w tej chwili rąbnęło. Czym prędzej się ubrałyśmy, włosy jej obcięłam, ale już nie umyłam, opatrunek na szyję zrobiłam, a koło tętnicy została ranna, więc jeszcze pół centymetra owało, a wykrwawiłaby się. Na szczęście to się szybko goiło. Nie od razu, tylko później to stwierdziłam, bo przychodziła do mnie na opatrunki. Wpadłam do pokoju [zobaczyć], co się dzieje z moimi pozostawionymi rannymi. Jeden z nich leżał między oknem a stołem. Na stole stał gąsior z winem. Skąd wino? Nie upijałam rannych, ale lokatorzy tego domu chodzili do zakonników, do Dominikanów na ulicę Długą, gdzie był zakon i tam prosili [o] wino, ponieważ woda ze studni [była niedobra], a wino owocowe [było lepsze], było najpierw gotowane, a później dawałam im pić. Żaden nie chorował na rozwolnienie. To było bardzo częste. Jeszcze miałam tanalbinę, środek przeciw [biegunce]. I ten kolega przeraził się, po pierwsze, że ściana odsunęła się i można było zobaczyć, co się dzieje na dole w pomieszczeniu, ale przede wszystkim upadł ten gąsior, wylał się na niego i był cały czerwony. Jak wpadłam do pokoju, to krzyczał: „Ranny jestem, zabity jestem!”. Ten, kto zabity, nie krzyczy. Powiedziałam brzydko: „Zamknij się, nie jesteś zabity, bo krzyczysz”. Przyszłam, postawiłam gąsior i mówię: „Popatrz, nawet gąsior się nie stłukł, tylko się przewrócił, jesteś zalany winem i teraz będziesz winny”. Jakoś się opanował. Bezwzględnie trzeba było go przebrać, ale zanim to uczyniliśmy, to najpierw trzeba było ich doprowadzić do jakiegoś ładu.
Przyznam szczerze, że było to już po 17 sierpnia. 17 sierpnia „Jana” wyszła w białej bluzeczce, którą jej pożyczyła córka właścicielki tego mieszkania na ślub. Ślub odbył się w kościele, dawniej mówiono: garnizonowym Wojska Polskiego przy ulicy Długiej, teraz to jest Katedra Polowa Wojska Polskiego. Niestety, nie ma żadnych dokumentów, który poświadczyłyby, że „Jeremi” Jerzy Zborowski brał ślub z Janiną z domu Trojanowską, pseudonim „Nina”. Podporucznik „Jeremi” i „Nina”, oboje po przejściu na Czerniaków, gdzie „Jeremi” został ponownie ranny, wtedy, gdy brał ślub był ranny, ale jeszcze chodził… Na Czerniakowie został tak ranny, że leżał na noszach. „Nina” była tuż obok niego, zmieniała mu opatrunki. Niemcy podjęli tę grupę, w której oni byli. Sądzę, że wiedzieli, że „Jeremi” to jest zastępca dowódcy batalionu „Parasol”. Kazali odejść „Ninie”. Robili selekcję, jedni do rozstrzału, tak się ludzie domyślili, a drudzy ewentualnie do obozów. „Nina” nie odeszła od noszy. Ostatnio widziano ich, jak niektórzy mówią, na Placu Narutowicza. Wszelki ślad po nich zaginął, zostali rozstrzelani zapewne.
Miałam bardzo niewielki kontakt z „Jeremim”. Miał kontakt większy z pierwszą kompanią, z której się wywodził, gdzie byli jego koledzy. Natomiast ja byłam w drugiej kompanii, co może w tej chwili wydać się dziwne, ale przecież to była konspiracja. Na razie to był drugi pluton, pierwszy pluton, potem kompania. Widywałam „Jeremiego” na ćwiczeniach. Wtedy każdy dowódca to musiał przede wszystkim być dowódcą, a nie kolegą uśmiechającym się. Poza tym był to rówieśnik moich kolegów, więc tym bardziej musiał nadrabiać miną i jeśli nie miną, to w każdym razie rozeznaniem sytuacji, bo on dowodził. Stąd mam o nim zdanie, jako o człowieku, który jest bardzo zorganizowany, zebrany, wie, co ma zrobić w danym momencie, uporządkowany, więcej nie umiem powiedzieć o nim, bo gdybym mówiła, to mówiłabym na podstawie mojej znajomości z literatury i z opowieści innych osób. Był koleżeński, to z całą pewnością, był to harcerz z krwi i kości. Jego zadaniem w oddziale było utrzymywanie ducha harcerskiego i dbał bardzo o to, żeby koledzy nie palili. Podpisywaliśmy zobowiązanie, że nie będziemy brali udziału w hucznych ślubach, pogrzebach, imieninach, ale również nie będziemy pili alkoholu, czego przestrzegałam bardzo ja i moi koledzy. Myślę, że on także przestrzegał. Cóż mogę o nim powiedzieć… Wytrzymały na ból, każdy z nas był wytrzymały wtedy na ból, bo to było niepoważne stękać, jak gdzieś coś trochę boli.
On był zastępcą dowódcy. Odpowiedzialność za cały oddział spadała na „Dyrektora”, który był przeszkolony w Anglii, który był przygotowany do tego. Był to w pewnym sensie człowiek bezwzględny i twardy, tak bym powiedziała o swoim dowódcy. Na przykład wolał mieć w oddziale kawalerów i panny. Rozumiem to, bo człowiek, który ma rodzinę jest obarczony odpowiedzialnością za tę rodzinę, ale wewnątrz czuje potrzebę opiekowania się. Porządny człowiek, a takimi byli moi koledzy, czuli potrzebę opiekowania się i o tym będę mówiła później, gdy będę mówiła o Danielu, o Czerniakowie. Było kilka przypadków, że ludzie byli żonaci, tak jak Daniel. Chyba miał osiemnaście lat jak się żenił, a jego żona szesnaście i musiała wyjść za mąż, jak to wtedy mówiono. Niektórzy bardzo wcześnie zaczynali dorosłe życie. Byli też tacy, którzy byli dorośli i już byli żonaci.
Zapewne tak. Na pewno parą była „Jenny” i „Mirski”. „Jenny” była zakochana w „Mirskim” po uszy i nie puszczała go na linię, tajemnica Poliszynela. W każdym razie na linii póty, póki istniała „Jenny” był rzadko. Była inna para, był to „Zawał” i „Akne”, studenci medycyny. Ona uratowała mu życie, przepłynęli na drugą stronę. On był ciężko ranny. Ukończyli medycynę, oboje byli lekarzami. Nie były to częste przypadki, powiedziałabym, że jednostkowe.
Podczas walk na Woli to powiedziałabym, że chłopcy chwalili się tym, że zdobyli broń, że jeden na przykład, nie tylko ustrzelił Niemca, ale i broń zdobył, i [to] jaką – pistolet maszynowy. Innemu się udało coś innego: uszkodzić czołg, przeszkodzić w ataku. Takie były opowieści, które podnosiły na duchu. Ale były też i opowieści o tym, jak dziewczyny giną. Jak ustrzelił Niemca, to biegł przed barykadę, żeby broń zabrać, [dostał], a dziewczyna, gdy zobaczyła, że chłopak ranny, to wybiegała przed barykadę, żeby rannemu nieść pomoc, a Niemcy bili z broni i zabijali częstokroć dziewczynę i rannego, a czasem rannemu udawało się, a dziewczynie już nie. Dużo dziewcząt zginęło na Woli.
Powiedziałabym, że tyle tych dziewcząt zginęło na Woli, że szczególnie trudno mi [o kimś] wspomnieć. Szczególnie wspominam koleżankę „Romę”, która zmarła z ran na Starym Mieście i drugą, „Rafała”, która zginęła na Czerniakowie. O obydwu będę jeszcze mówiła. Powiedziałabym, że był to wielodniowy moment chęci odpłacenia Niemcom za to wszystko, co Warszawa, warszawiacy przeżywali. To nastawienie jeszcze okresu przedpowstaniowego sądzę, że nam dość długo towarzyszyło. Później, nie powiedziałabym, że przyszedł moment opamiętania, ale moment rozeznania, że jednak bardzo dużo chłopaków ubywa, że bardzo dużo jest rannych, że i dziewczęta giną. Jednocześnie o nastawieniu bojowym żołnierzy świadczy to, że jeżeli któryś był lżej ranny, miał rany szarpane uda, łydki, ręki, miał lekki postrzał, był draśnięty, to nie leżał na punkcie. Przyszedł na przykład do mnie, poleżał dwa dni i mówił: „Cześć »Kama«, to idę, nic się nie dzieje, przyjdę na opatrunek”. Czasem przyszedł, czasem już nie. Takie było nastawienie chłopaków, że póty, póki może chodzić, to jest potrzebny na linii. Dziewczęta także, są potrzebne przede wszystkim na linii jako sanitariuszki, jako łączniczki, a jeżeli nie, to tutaj. Potem różnica między łączniczką a sanitariuszką zatarła się, bo wszystkie chodziły z torbami sanitarnymi. Bo jeżeli zdarzyło się, że ktoś został ranny, to musiała nieść mu pierwszą pomoc, a to wszystkie dziewczęta umiały.
Powiedziałam już o tym, że opuszczając Wolę wiedzieliśmy, że Niemcy mordują ludność. Przychodzili, przybiegali do nas, a te informacje przecież były nadawane, nie przez radiostację powstańczą, ale ludzie jedni drugim to powtarzali. Idąc na Stare Miasto wiedzieliśmy, że na przykład Niemcy pędzą przed czołgami ludność cywilną, [sądząc], że do cywili powstańcy nie będą strzelali. A tymczasem powstańcy od domu do domu zrobili przerwę i wołali do ludzi, żeby uciekali tam, za barykady i potem do Niemców strzelali. Ale co pędzono, to pędzono. Były takie sytuacje, że chciano, żeby powstańcy strzelali do swoich. Nie, nie będą. Nie strzelali. Wiedzieliśmy o tym, że giną mieszkańcy Woli, wiedzieliśmy już o tym, że [Niemcy] są bezwzględni, mówiąc ogólnie, bo o szczegółach później się dowiadywałam, co to się działo na Woli. Dowiedziałam się już po Powstaniu, że jedną z córek znajomych moich rodziców, bardzo ładną, zgrabną dziewczynę, która marzyła o karierze w balecie w teatrze, wypatrzono w kościele na Woli, kiedy pędzono ludność cywilną i pijani żołdacy wyciągnęli ją z grupy stojących kobiet i w tymże kościele kolejno gwałcili, a potem zabili. W czasie Powstania słyszałam, co zrobiono w odniesieniu do „Rafała”… Podobnie… Wiedzieliśmy o strasznościach i to też nam dodawało, trudno powiedzieć zachęty do walki, ale przekonywało, że musimy walczyć. Pomoc, która nadchodziła z Zachodu, jeszcze na Woli były przyjmowane zrzuty, potem na Starym Mieście, to było niewiele w stosunku do potrzeb. Nie powiem o jedzeniu, o zaopatrzeniu w wodę, ale przede wszystkim o zaopatrzeniu w broń i w granaty. Taki zastrzyk jak był zrzut, bardzo się przydawał, ale to było niewiele w stosunku do potrzeb. Mało tego, liczyliśmy, że będzie jakiś wielki zrzut.
Wyszliśmy ze Starego Miasta kanałem na Śródmieście, nie było to proste wchodzenie do kanału. Prowadziłam swoich rannych. Wyszliśmy z domu, w którym prowadziłam punkt sanitarny, mieszkańcy byli zrozpaczeni, co oni z nimi zrobią. Wiedzieli, że na Starym Mieście nie zabijali tak masowo jak na Woli. Pani Sikorska uratowała się i wielu mieszkańców tego domu, jak wiem. Przedtem, na Długiej, w zrujnowanej bramie domu, na gruzowiskach, pamiętam, leżał człowiek, który dostał postrzał jakoś od tyłu, że oko mu wysadziło. Była jego żona, bardzo prosiła, żeby zabrać ich do kanału i uratować go. On rzęził. Tyle to już wiedziałam, że on umiera, powoli, ale umiera. Miałam swoich rannych i oddział, nie mogłam brać nikogo innego, mogłam zrobić mu opatrunek, i zrobiłam. Zeszłam, trzymając się klamer, bo to pionowa ściana w dół. Pierwsza rzecz, uderzył mnie ten fatalny smród. Jak już wspomniałam, chyba mam bardzo czułe powonienie. Szłam. Mieliśmy się trzymać za pasek osoby przede mną i osoba za mną za mój pasek. Sznur był z boku. W pewnej chwili przestałam się trzymać. Osłabłam. Ten fetor po prostu mnie doprowadził do nieprzytomności. Jakże się zawstydziłam, dostałam po buzi, to jest najlepszy sposób. Trzaśnięto mnie z jednej i z drugiej strony, oprzytomniałam i od razu przypomniałam sobie, że prowadzę rannych, a tymczasem któryś z rannych mnie uratował. Później już takiej przygody nie miałam, przywykłam do tego smrodu, bo nie miałam czym innym oddychać jak tylko tym powietrzem.
Szliśmy na razie dużym kanałem, potem trzeba było się schylać, na kolanach iść. Nie było to dogodne, to odchody miejskie płyną. Ale uważałam, że to jest droga do życia, a poza tym jestem wśród swoich. To pojęcie jedności, tak się wytarło to słowo „solidarność”, ale to coś było wtedy w tym, na pewno. Wyszliśmy chyba po sześciu godzinach. Na rogu Długiej i placu Krasińskich weszłam, a wyszłam na rogu Wareckiej przy Nowym Świecie. Nie na Nowym Świecie, tylko tam wewnątrz. Taki kawałek sześć godzin… ale liczmy, że i ranni szli i czołgali się tam przecież. Wyszłam i zobaczyłam drzewa z liśćmi. Po wyjściu z kanału wiodącego ze Starego Miasta na Śródmieście to był moment szoku. Wyszliśmy z gruzowiska, nie można było rozpoznać, gdzie była jezdnia, gdzie chodnik, widać, że kiedyś w tym miejscu stał dom, stały kikuty murów lub po prostu gruzowisko. Nie mówiąc o tym, że się wokół także paliło, a tutaj stały domy, były szyby, kobiety chodziły ubrane porządnie, niektóre nawet umalowane, niektóre miały podkręcone włosy, zadbane. Zupełnie inne życie, swoboda, luz!
Jakoś to nam się podobało, przyznam szczerze, ale musiało to trwać krótko, bowiem trzeba się było umyć, przecież człowiek był cuchnący, jeżeli nie kompletnie, to jednak dość duża połać ubrania była zamoczona. Tam gdzieś, już nie pamiętam gdzie się umyłam, miałam jakieś ubranie, w które miałam się przebrać, jak zwykle przybandażowane wysoko do głowy. Kolega mnie zaprosił, żebym poszła, jego rodzice mieszkają na ulicy Chmielnej przy Marszałkowskiej. Pamiętam, że poszłam tam. Tam mi dano wannę z wodą, umyłam się, uprałam swój mundurek, powiesiłam na sznurku na zewnątrz na balkonie. Tak przygotowana poszłam na poszukiwanie mojego taty. Chciałam się dowiedzieć, gdzie mój tata i czy w ogóle jest. [Poszłam] do babci, która mieszkała przy ulicy Kruczej i trafiłam. Tam mój tata nocował, przychodził ze swojego oddziału i tam był. Tacie opowiedziałam wszystko, co przeżyłam na Starym Mieście. Jak się obudziłam, to chciałam opowiadać, a tata mi powiedział „Nie, córeńko najdroższa, tyś mi już wszystko opowiedziała”.
Poszłam zjeść coś w miejsce, gdzie teraz jest kino „Palladium” przy Złotej i tam, nie w kinie, ale na parterze „peżetki” prowadziły stołówkę. Dla tych, którzy przyszli ze Starego Miasta, już nawet nie wymagano żadnych karteczek, nic, tam dano mi coś do zjedzenia i jedna z pań powiedziała: „Proszę pani, pani [przyszła] ze Starego Miasta, a tutaj w gazecie – pokazała mi gazetę – pan Stypułkowski poszukuje swojej córki z »Parasola«”. Bo już tacie powiedziałam, jak go widziałam na Woli, że jestem w „Parasolu”. To w te pędy pobiegłam pod wskazany adres i tym sposobem tatę odnalazłam. Śpiąc odpowiadałam na pytania, tak, że już tata był poinformowany, co przeżyłam na Starym Mieście i powiedział mi: „Wiesz co, ale ty powinnaś iść do fryzjera”. Nie zrozumiałam „Tata, przecież umyję głowę”. „To nie chodzi o to, ten kurz i brud daje znać o sobie”. Zrozumiałam. Ale fryzjera jakoś nie było w Śródmieściu. Poza tym musiałam utrzymywać kontakt z oddziałem, chodziłam do grupy, gdzie wszyscy spali. Któregoś dnia usłyszałam, że idziemy na Czerniaków. Najpierw byliśmy na rogu Alei Ujazdowskich i Pięknej w domu, w ambasadzie. Tam sobie śpiewaliśmy ładnie. Przedtem jeszcze poprzedniego dnia byliśmy tam, gdzie jest Konserwatorium, tam koledzy grali na pianinie i śpiewaliśmy z radości, że żyjemy, że jesteśmy. Przeszliśmy w dół Książęcą przez budynek szpitala, teraz to jest szpital na rogu Rozbrat i Czerniakowskiej. Stamtąd skierowano nas na ulicę Zagórną. Tam, jak już na Zagórnej zostaliśmy zakwaterowani, stwierdziłam, że jednak skorzystam z rady mego taty, tym bardziej że dowiedziałam się, że jest fryzjer. Namówiłam i koleżanki. Nie byłam odosobniona w tym zarobaczeniu. Poszłam do fryzjera, który zapytał „Na goło czy na zapałkę?” „Nie, na zapałkę”. Postawił miednicę, ostrzygł pannę. Nie miałam długich włosów, na polkę miałam ostrzyżone, ale same chodziły. Zaraz spalił te włosy, nie tylko moje, inne to samo czyniły. Przecież nie mieliśmy wody, a ta, co była, to służyła do umycia rąk przede wszystkim, żeby były czyste, a później spirytusem, wtedy, kiedy robiłam opatrunki, obmycia rannym twarzy lub miejsc, które trzeba było umyć. Oszczędzało się wodę, nie było jej wiele, żeby się kąpać, myć, niestety nie…
Przysypana byłam prawie codziennie, bo jak nie na punkcie, to [tam] gdzie poszłam. Na przykład po leki chodziłam [do punktu] z rogu Mostowej i Nowomiejskiej, na plac Krasińskich, tam dostawałam leki i jakieś zaopatrzenie dla chłopców, to znaczy papierosy, czekoladę. Ale codzienne jedzenie przygotowywali mieszkańcy domu, w którym miałam ten punkt sanitarny. Był pan [Gajewski], listonosz z zawodu, który był kierownikiem obrony cywilnej, teraz bym powiedziała i wszyscy się podporządkowywali. On kierował wszystkimi pracami, całym domem. Od niego zależało zaopatrzenie. Kiedyś do mnie przyszedł, gdy prowadziłam ten punkt sanitarny i powiedział, że przy ulicy Hipotecznej są składy Spiesa, gdzie podobno są leki i jakieś produkty żywnościowe, czy ja bym nie poszła z panami [w celu] zaopatrzenia punktu i tegoż domu. Przyznam, że poszłam. Panowie mieli dwa duże kosze do bielizny. Weszliśmy. Młody człowiek nie chciał za skarby wydać nic, bo miał rozkaz pilnować tego składu. Już nie pytałam, gdzie jest jego dowódca, tylko powiedziałam „Albo mi wydasz, albo my sami weźmiemy”. Miałam bardzo duży pistolet, piątkę, efemkę, postraszyłam [nią]. Bezwzględnie, że bym nie strzeliła do chłopaczka, ale troszkę się przeraził. Powiedziałam, że podpiszę, gdzie, skąd, kto i co zabrał. Wszystko to, co zabraliśmy, napisałam i powiedziałam: „Proszę, jestem tu i tu, można mnie znaleźć, zostawiłam rannych i potrzebuję tego dla rannych”. [Oczywiście] wzięłam więcej, bo jak nas żywiono, to [i] my musieliśmy, moim zdaniem, dopomóc tym mieszkańcom domu. Kluski, ryż, kaszę dostaliśmy, tłuszcz znalazłam także, już nie mówiąc o lekach, które mi się bardzo przydały, [na przykład] leki umożliwiające dezynfekcję. To było na Starym Mieście.
Ze Śródmieścia, jak powiedziałam, [ulicą] Książęcą poszliśmy w dół. Było troszkę niebezpiecznie na wysokości szpitala Świętego Łazarza, teraz tam nie ma tego szpitala, to było niedaleko po lewej stronie, idąc w dół Książęcą, tam byli Niemcy. Chodziło o to, żeby nas nie zauważyli, jak szliśmy przekopem. Szliśmy o świtaniu, Niemcy wtedy widocznie spali, na szczęście. Przeszliśmy, doszliśmy na Zagórną, tam odpoczęliśmy kilka dni.
W „Parasolu” podobno było siedemset osób. Jeżeli powiem, że nie pamiętam, czy nas sto osób szło, to nie będę daleka od prawdy. Ale była to spora grupa, jednakże nawet nie było połowy, dlatego że duża część to byli zabici, zarówno dziewczęta jak i chłopcy, to byli ranni, których zostawiono na Starym Mieście i których Niemcy zabili lub ranni, którzy przeszli ze Starego Miasta do Śródmieścia i zostawieni byli w szpitalach. A reszta szła. Skierowano nas na linię do obrony gazowni, to jest przy ulicy Ludnej, później Okrąg, Wilanowska. To jest ten teren, na którym „Parasol” działał. Pamiętam, że był atak na gazownię, jak byliśmy tam. Ale przedtem jeszcze miałam rozkaz obserwowania tego, co jest na przedpolu i polecono mi obserwować z poddasza domu, który ocalał. Tam jest poczta na rogu [ulicy] Ludnej i Solca. Tam weszłam razem z „Danielem”, Ryszardem Duniakiem, pamiętam jego nazwisko. Obserwowaliśmy przez okienko w poddaszu, jak to [bywają] takie okienka na strychu szerokie, a niezbyt wysokie. W tym momencie, kiedy wyglądałam przez to okienko, widziałam jak wysadzono most Poniatowskiego. Najpierw do góry uniosły się przęsła, a później opadły, najpierw słyszałam huk. To był pierwszy widok wysadzanego mostu. Widziałam też jak domy były burzone, ale to przedtem. [Gdy] nas zluzowano, zreferowałam, co widziałam. Później polecono mi pójść wraz z chłopakami na teren gazowni. Tam był atak, siedzieliśmy w jakimś kopcu, w którym przeczekaliśmy [ten] atak, pobiegliśmy do budynku. Wiem, że skakałam z wysokiego parteru na chodnik na przeciwległą stronę, to było po stronie parzystej, [a skakałam] na stronę nieparzystą. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale zrobiłam. Chłopcy walczyli na Solcu 53, przypominam sobie. Potem w innych budynkach. A myśmy trwali tutaj na Ludnej. Tak, że w pewnej chwili Niemcy byli w budynku, chyba Ludna 5, tam jest 5a, 5b. W 5b byliśmy my, a w 7 byli Niemcy. Dalej, dalej, dalej był Okrąg, i tam był nasz szpital powstańczy. Niemcy się tutaj wdarli. Był moment, że krzyczeliśmy, że jesteśmy otoczeni. Łączniczki z Ludnej 9 biegły w naszą stronę, ale od strony podwórza, to było inaczej, nie było to pole, tylko były ogródki, potem mur i za tym murem pole. Gdyby dziewczęta biegły za murem, to Niemcy by do nich nie strzelali. A one tymczasem usiłowały przebiec na wysokości domu Ludna 7 i wtedy strzelano. Myślę, że i „Jeremi” wtedy został ciężko ranny. „Mirski” zdecydował, że jednak opuszczamy ten dom.
Raz szłam z „Pająkiem” na strych, żeby zobaczyć, czy czasem na strychu Niemcy się nie przebili, bo słychać było kucie. Nie, nie przebili się. Do sutereny zeszłam. Tam cywile chcieli się poddać, wysuwali na kiju od szczotki jakąś białą szmatę. Cofnęłam tę szmatę. Krzyczałam, że nie można, że zaraz ten dom opuścimy, a jeżeli tutaj zastaną nas walczących, to wszyscy mieszkańcy zostaną rozstrzelani i my razem z nimi. Czy tego chcą? Cofnęli. [W] tym budynku została „Małgorzata”, Irena Szirtładze, która była ciężko ranna. Jej grób jest na cmentarzu wojskowym w naszej kwaterze. Irena chciała, żebym ją zabiła. Powiedziałam, że nie mogę. Była ranna, leżała na pryczy w suterenie, nie mogła się ruszać. „Małgorzata” została ranna wtedy, gdy biegła do dziury w parkanie, o którym mówiłam. Wreszcie chłopcy ustalili, że będą strzelać w stronę Niemców. Wybiegli, przebiegli, udało się. Strzelali raz w jedną, raz w drugą stronę z rkm-u. W momencie kiedy skończyli strzelać, my biegliśmy do tej dziury w murze. „Mirski” liczył „Raz, dwa, trzy”. W tym czasie jeden przebiegał, a dwie osoby zostawały ranne. Z tym, że spośród tych dwóch rannych większość jednak dobiegała do tej dziury. Mnie udało się przebiec, nie zostałam ranna. Za murem doszliśmy, dobiegliśmy do ulicy Okrąg 6. Tam na Okrąg w poprzek jezdni była barykada, a między Ludną a Okrąg stał czerwony, niewykończony budynek. W suterenie tego niewykończonego budynku spędziliśmy noc. Bezwzględnie, że stały warty. Położyłam się na podłodze, [obok] leżał ktoś, posunęłam, żebym miała kawałek miejsca, a rano spojrzałam, był to nieżywy człowiek w mundurze. My wszyscy w mundurach niemieckich chodziliśmy. Nie był to Niemiec, tylko Polak.
„Mirski” chciał wiedzieć, czy czołg, który zbliżał się od strony Czerniakowskiej, jest już pod budynkiem, czy nie. Jeden z kolegów twierdził, że na pewno jest, „Mirski” twierdził, że nie i kazał koledze „Danielowi”, Ryszardowi Dulniakowi, żeby poszedł na górę i zobaczył. Przeszedł schodami i wyjrzał oknem, w którym nie było szyby, ani ram okiennych. Dulniak mówił: „Słuchaj, nie, popatrz, odnalazłem żonę i dziecko − pamiętam, że to dziecko miało dwa, trzy miesiące, małe niemowlę − Chciałbym być z nimi, nie chcę tam pójść”. A był to bardzo odważny chłopak. Mówiłam „Mirskiemu”. „Niech on nie chodzi, ja pójdę”. „Nie, pójdziecie oboje”. Poszliśmy. Szliśmy jedno obok drugiego schodami, między pierwszym piętrem i następnym półpiętrem padł strzał. „Daniel” się osunął. Pociągnęłam go i jeszcze zrobił krok na podest na półpiętrze. Zobaczyłam, że krew mu pulsuje jak wypływa. Dostał w serce albo w tętnicę. Zrobiłam opatrunek i zaczęłam krzyczeć „Daniel” został ranny, pomocy! Sama nie zejdę. Strzelają od Czerniakowskiej”. Wobec tego chłopcy podbiegli do okna, zaczęli strzelać w tamtą stronę, skąd strzelano do Ryśka. Tuż obok szliśmy oboje... Zabrano go na dół, następnego dnia umarł… Przy żonie i dziecku… Dziwny ten świat… Po latach, po latach ten syn, gdy pracował w jakiejś firmie, w której „Akne” była zakładowym lekarzem, wszedł do niej do gabinetu, przedstawił się, ona go zbadała i pyta się: „Pana nazwisko?”. „Dulniak”. „A ojciec pana?”. „Nie żyje”. „Proszę pana, jestem koleżanką pana ojca”. Minęły lata, siostrzenica mego pierwszego męża ma córkę, która wyszła za mąż za wnuka Rysia Dulniaka. Pięknie… Ale wróćmy do Powstania.
„Mirski” stwierdził, że w tym domu już nie powinniśmy być. Czołg nie nadjeżdża, ale jednak, jeżeli my tutaj będziemy, to strzeli, rozwali dom i już jest po nas. Wobec tego znajdźmy się na Okrąg. Poszliśmy tam. Przy barykadzie 6/8, pamiętam, mieliśmy wartę, w nocy także. Przez okienka strzelnicze w barykadzie patrzyłyśmy czy Niemcy się nie zbliżają w nocy. W ciągu dnia chłopcy patrzyli. W jakimś momencie część „Parasola”, która była dalej, trafiła do nas. Przeszli. Byliśmy zadowoleni, bo sadziliśmy, że oni są odcięci, nie dostaną się. Przedostali się, przyszli, ale nie wszyscy. Wśród tych, których owało nie było Krysi „Rafał”. „Rafał” miała wtedy piętnaście, szesnaście lat. Pamiętam, że była lekko ranna w lewą rękę. Gdy znaleźliśmy się na Starym Mieście, a któryś z podchorążych zaproponował nam ćwiczenia dla dziewcząt: „Marsz! Biegiem marsz! Stój!” na podwórzu domu przy ulicy Freta 10, bo tam w pierwszych godzinach po przyjściu na Stare Miasto była nasza kwatera. Dopiero później w Pałacu Krasińskich. Ona miała zawinięty rękaw, żeby wszyscy widzieli, że była ranna, miała obandażowaną rękę. Na szczęście kość nieruszona, nie była to bardzo poważna rana, ale miała ranę, była na linii. Nosiła to jak najwyższe odznaczenie. Jak już na Czerniakowie znaleźli się w okrążeniu, tam zresztą zginął i ksiądz Stanek, zabrano Krysię. Najpierw ją bito, potem wielokrotnie zgwałcono, a później powieszono… Pani pytała, czy kogoś wspominam… Za dużo bym miała do wspomnień, ale faktycznie, i „Romę” i Irkę Szirtuadze i tę małą dziewczynę, bo drobna była, „Rafał”, trudno zapomnieć. Ona przed Powstaniem niewiele mogła zrobić, dlatego, że uczyła się, była w szkole, była pilnowana w domu, żeby nie wychodziła, strzeżono ją, żeby nigdzie nie działała, więc ona tylko tak ukradkiem mogła, co nieco się udzielać. Dla nas ukradkiem, na pewno dla rodziny to było straszne jak jej nie było, ale w czasie Powstania chciała się wykazać. Nie ona jedna przecież… Wykazała się…
Później z Okrąg przeszliśmy kawałeczek dalej. Niedaleko była ulica Wilanowska. I co działo się na Wilanowskiej 1, Wilanowskiej 5, to opowiadają przede wszystkim koledzy z „Zośki”, którzy tam byli. Koledzy z „Parasola” także, ale tam na Wilanowskiej 5 ich było niewielu. Wśród tych, którzy byli tam, była również „Tina”, cudem ocalała. Była w ubraniu, niemieckim mundurze, któryś z Niemców rzucił jej ubranie i po polsku powiedział, żeby się przebrała, bo tak to ją aresztują i zabiją. Przebrała się i wyszła razem z cywilami. Dzięki temu została ocalona. Dostałam rozkaz od „Mirskiego”, żebym poszła do piwnic, bo w piwnicach siedzieli moi koledzy i powiedziała, że idziemy przebijać się na drugą stronę Wisły.
Zaraz powiem. Tak… Był to czas, kiedy już wylądowali berlingowcy po tej stronie. Był to czas, kiedy były zrzuty z kukuruźników. Zrzucano nam jadło, to znaczy czarny, suchy chleb, suchary i swinnuju tuszonku, w której było więcej tłuszczu niźli mięsa. Mięsa prawie nie było w puszkach. Puszki pogięte, worki podziurawione, bo to przecież z pewnej wysokości zrzucane. Rzucano również broń i amunicję. Broń tak zrzucana z wysokości, była pokrzywiona, nie nadawała się do użytku, a amunicja zupełnie nie pasowała do naszych pistoletów. Czyli było to na marne. Z drugiej strony Wisły szły melodie. W pierwszych dniach jak lądowali, jak byli na tamtym brzegu, to słyszałam wojskowe przedwojenne piosenki, które później były zakazane, ale wtedy były nadawane. Pamiętam, byłam przy barykadzie na [ulicy] Okrąg, jak zobaczyłam pierwszy raz żołnierza polskiego na barykadzie, w polskim mundurze z orzełkiem. Podobno piastowskie, ale to później mi mówiono, że orzełek był na tej czapce. Ten człowiek mówił po polsku, był młody, chętny, uśmiechnięty. Potem biegałam do majora Łatyszonka, bowiem ostrzał artyleryjski z tamtej strony godził w nasze pozycje, zamiast we wzgórze sejmowe. Łatyszonek przez stację krótkofalową nadawał współrzędne dobre, żeby nie walili w nas. Widziałam tam żołnierzy polskich, młodych chłopców. Jeden leżał z poparzonymi rękami, miał rękawiczki, z bandaża miał zrobione okłady. Poparzony, twarz poparzona… Oprócz katiusz, pocisków burzących Niemcy wystrzeliwali również i pociski zapalające. Jeżeli taki zapalający pocisk padał, to człowiek się żywcem palił. Oni bywali ranni i nasi także. „Tina” tak została ranna, paliła się. Mówiliśmy, żeby nie wychodzili na podwórze, [bo mimo] że Niemców nie widać, ale są tacy, którzy strzelają gdzieś z zakamarków. Nie wierzyli. Dopiero jak jeden, drugi dostał, zaczęli się kryć. Chcieliśmy, żeby złożyli rkm-y, czy ckm-y, które przywieźli ze sobą i mieli to gdzieś w suterynie. Uważali, że taka broń jest w polu przydatna, ale tutaj? Tu tylko z pistoletów maszynowych, z pepesz można strzelać. Myśmy byli innego zdania. Czy złożyli któryś z tych pistoletów, już nie wiem.
W każdym razie na moje apele, że będziemy przepływali, że zachęcam do tego, żeby koledzy poszli razem z nami, zgłosiło się niewielu. Szli wszyscy, którzy byli przy barykadzie. O ile pamiętam, dwadzieścia dziewięć osób, może trzydzieści jeden. Taka grupka się tylko zgłosiła. Czekaliśmy. Uważałam, że idziemy faktycznie na przyczółek, bo jednej nocy miała być dymna zasłona i mieliśmy przepłynąć my lub po nas mieli przepłynąć. Zasłony dymne były, przepłynęła jedna czy dwie łodzie z żołnierzami, ale żadna nas nie zabierała. Potem druga noc, jakaś zasłona dymna i rakiety i [znowu] nas nie zabrano… Zgłosiła się do „Mirskiego” „Zojda”, że jest już u kresu wytrzymałości. Faktycznie, była to dziewczyna, która była bardzo często na linii, niosła pomoc naszym kolegom i już miała dość tych strzałów. Z odległości czasu i wtedy już wcale się nie dziwiłam. Nie każda była mocna nerwowo. Miała rodzinę na Grochowie. Z nią razem wybierała się „Maja”. Obydwie dostały zgodę, że nie jest to ucieczka z wojska, tylko po prostu za zgodą dowódcy przepłyną. Jeżeli przepłyną, dodajmy… „Zojda” z „Mają” poszły. Nie wiem, jak długo nie było „Zojdy”, wróciła ranna w palec u ręki, zszokowana, zapłakana, drżąca. Na pytanie, gdzie jest „Maja”, nie umiała odpowiedzieć. „Którędy szłyście, chodź, pokaż”. „Nie, nie pójdę”. Ostrzał artyleryjski był silny. Dodam, że i ze wzgórza sejmowego i z tamtej strony, padały co chwila rakiety. Warszawa płonęła, czyli i tak było pół widno, a jeszcze rakiety, które Niemcy strzelali i Rosjanie z tamtej strony także. Poszli chłopcy szukać „Mai”. Nie znaleźli. Do tej pory nie zadałam „Zojdzie” pytania, gdzie „Maja” była, czy żeście się rozdzieliły, jak to się stało. „Maja” była jej przyjaciółką… Potem chyba przeszliśmy nad Wisłę. Wtedy ulica Solec przebiegała tak dziwnie, że jezdnia była wyżej, boki jezdni obłożone kamieniami, później rynsztok, czyli wgłębienie, chodnik i parterowe domki, w których mieszkali piaskarze. Przeszliśmy podwórzami później do ulicy. Myślałam sobie w naiwności wielkiej „Acha, tutaj idziemy, pewno jest przekop pod jezdnią i przejdziemy od razu na brzeg wiślany, na plażę, dlatego tak idziemy, nie idziemy górą, żeby nas Niemcy nie zauważyli i z tamtej strony także…”. Byłam w wielkim błędzie, bo myśmy szli do wejścia do kanału.
Nie pamiętam w tej chwili. W każdym razie to było już przecież pod koniec września, koło dwudziestego. Dwudziestego czwartego obchodziłam urodziny na Mokotowie. Otóż, gdy wchodziliśmy, rakiety rozbłysły. Przyznam szczerze, że ogarnęło mnie zwierzęce uczucie strachu. W życiu tak się nie bałam. Ostrzał artyleryjski niemiecki, z tamtej strony Wisły także strzelają, co chwila rozbłyskują rakiety i robi się nad nami widno jak w dzień. Stajemy nieruchomo. Rakieta zgasła, następny wystrzał. I tak, co chwila. Przede mną do kanału, jest już, już na krawędzi „Zojda”. Ona może tego nie pamięta, ale ja pamiętam, że ją odsuwałam, bo chciałam sama wejść. Odpychałam ją, chciałam sama tam być, bo w dole już nie będzie tych rakiet, już mnie nie zabiją. „Zojda” spojrzała w moją stronę i powiedziała: „»Kama«, co ty robisz?!”. Sama przed sobą się zawstydziłam. Jak mogłam ranną koleżankę, młodszą ode mnie dziewczynę z mojej sekcji… Ja, jej przełożona, odsuwam ją i wchodzę? Bezwzględnie, że „Zojda” weszła i inni weszli, a ja później. […]
Część została, część tych, którzy byli ranni, część tych, którzy nie mieli siły przejść, bo byli ranni, a część po prostu z tej przyczyny, że byli już nerwowo wykończeni. Wyszliśmy. Szliśmy kanałem. Po kilku godzinach marszu „Buks”, pamiętam pseudonim tego kolegi, zaproponował, że wyjdziemy na zewnątrz i jakoś się dostaniemy, to jest niemożliwe, żeby tak wędrować kanałem. Myśmy nie błąkali się wtedy. Pociągnął za sobą jeszcze kilka osób, mnie i „Janę” także. Cofnęłam się, wróciłam do oddziału, „Jana” po chwili także. Już nie pamiętam, kto to opowiadał, że doszli do włazu, wyszli. Przy włazie był Niemiec, jakoś go ogłuszyli, podobno, bo nie byłam przy tym, spuścili na dół, przypięli do klamer, bo musieli mu zatkać usta, żeby nie krzyczał. Ale wtedy inni [Niemcy] zobaczyli, że tego jednego nie ma i zaczęła się strzelanina. Wśród tych, którzy uciekli z tego kanału był Janusz Werner, „Fabian”. Uciekł indywidualnie, ukrył się i przeżył. Później przepłynął Wisłę, potem był w wojsku, ale w każdym razie przeżył ten moment. Jeszcze ktoś zdołał wyjść, został zabity, oni się cofnęli i przyszli do naszej gromadki. Wyszliśmy na Mokotowie. Tam nas skierowano chyba na [ulicę] Odyńca, żebyśmy się umyli, wyprali te śmierdzące wstrętnie ubrania. Przyznam szczerze, że byłam wniebowzięta, bo w wannie była woda, można się było umyć. [Oczywiście] jedna po drugiej się myła, bo wodę trzeba było oszczędzać, ale i tak ta woda była czysta. Potem w tej wodzie uprałyśmy nasze mundury. I tak wyszykowane wyszłyśmy.
Znów trawka, kwiatki, drzewka, szyby w oknach, ale ludzie już nie tak nastawieni pozytywnie wobec powstańców. To nie znaczy, że byli wrogo nastawieni, ale tym niemniej takiej życzliwości ogromnej nie widziałam. Przecież to był już drugi miesiąc, ponad półtora miesiąca Powstania. Brak wody, [chociaż] tam akurat woda była, ale [] żywności, stałe ostrzeliwania, jeżeli nie na Mokotów, to na obrzeża, wieczne zagrożenie, że mogą bombardować. Faktycznie, później Niemcy chcieli zdobyć tę dzielnicę i bombardowali z samolotów także. Ale wtedy, kiedy przyszliśmy, nie było to częste. Poza tym, dla nas to była dzielnica nie tylko nadziei, ale taka prawie, jak nie z tej ziemi, po przyjściu z Czerniakowa. Odpoczęliśmy troszkę, przespaliśmy się. Skądś jakieś jedzenie, nie pamiętam, czy dostaliśmy, czy sami zrobiliśmy. Dostaliśmy polecenie pójścia na linię na wysokości Królikarni. Poszliśmy, był atak niemiecki. My byliśmy nie tak blisko tego atakowanego miejsca. W każdym razie weszliśmy do sutereny, która była przepięknie wykładana kafelkami. Tam siedziały prawie w kucki starsze panie i śpiewały pieśni nabożne. Jak weszliśmy, to był nastrój taki przygnębiający, jakieś zawodzenia tęskliwe, podczas gdy my tę okropność mieliśmy na co dzień. Nie pamiętam już, kto zaczął śpiewać „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola…”. Trochę inna melodia. Ponieważ ochota do śpiewu mimo wszystko była, więc później te panie ucichły, potem tylko my śpiewaliśmy, później ucichła i strzelanina na zewnątrz. „Mirski” stwierdził, że jesteśmy w sytuacji takiej, że musimy się wycofać do miejsca postoju. Tak zrobiliśmy. Znaleźliśmy się. Przed domem, w którym byliśmy, nie od strony parku Dreszera, tylko od podwórza, był lej po bombie. Dowódcą tego odcinka był pan z „Baszty” z owiniętą głową, bo był ranny w głowę i, jak był ostrzał artyleryjski, widziałam, jak on do tego dołu wpadł. A że jest to dowódca odcinka, to wiedziałam, bo już do niego kiedyś biegłam. Powiedziałam „Mirskiemu”, że chyba dowódca odcinka wpadł w ten lej. Nikt z nas nie poszedł sprawdzać. Dostałam polecenie pójścia do „Radosława”, a był on gdzieś przy ulicy Bałuckiego, czyli od parku Dreszera w stronę miasta. Tam poszłam.
Ale przedtem, powinnam powiedzieć jak obchodziłam moje urodziny, osiemnasty rok życia. To było w czasie Powstania. Gdy byliśmy przy ulicy Odyńca, ząbek mi się przypomniał, że istnieje, był przed Powstaniem zatruty i przez całe Powstanie z tym zatrutym ząbkiem chodziłam, a później zaczęła i brzęknąć buzia i bardzo bolało. Przypomniałam sobie, że gdzieś tutaj mieszka daleka rodzina, która wie, gdzie jest dentystka. Poszłam, powiedziano mi gdzie. Poszłam do pani, która była stomatologiem i ta faktycznie wyjęła mi to zatrucie. Potem coś jeszcze włożyła i powiedziała, że to trzeba będzie też wyjąć, a w ogóle to trzeba też wyjąć ząbek, tylko jak jestem obrzękła, to teraz mi nie wyjmie. Wracałam z wizyty u dentysty [i zobaczyłam] jak lotnik niemiecki zniżył się nad parkiem Dreszera i strzelał z broni maszynowej z samolotu. Nie muszę opowiadać długo, że przecież nie stałam, tylko zrobiłam „padnij” w krzaczki, ktoś obok mnie leżał, i bardzo dobrze, ostrożny już się wcześniej położył. Po czym, jak lotnik odleciał, a drugi nie nadlatywał, wstałam i mówię „Ejże, wstań”. To był już trup. Wstałam, idę i patrzę, a tam leży teczka. Podniosłam i wołam „Czyja teczka?”. Nikt się nie zgłasza, więc ciekawie zaglądam. Nie było tam granatów, [tylko] pomidory. A ja przecież przez cały czas Powstania, a był to 24 września, nie jadłam jarzyn, owoców. Jak zobaczyłam, miałam wielki apetyt. Bardzo lubię pomidory do dnia dzisiejszego. Pomyślałam, że zaniosę te pomidory do nas na kwaterę. Tak zrobiłam. Wtedy, gdy niosłam te pomidory, to uprzytomniłam sobie, że to są moje osiemnaste urodziny i w ten sposób uczczę ten dzień. Już nie pamiętam, chyba po pół pomidora dla każdego starczyło. Nie było dużo tych pomidorów, ale taki toast pomidorowy miałam na swoje osiemnaste urodziny.
Drugi raz przez park Dreszera biegłam, gdy szłam do pułkownika „Radosława”. Przedstawiłam mu sytuację, w jakiej jesteśmy, że Niemcy są z lewej, z prawej strony i przed nami, wobec tego, co mamy zrobić. Dalej od nas, w stronę obecnej alei Niepodległości była jeszcze „Baszta”, ale to dalej, a między nami byli Niemcy. Przedstawiłam to, a pan pułkownik zapytał mnie, czy jestem głodna. „Tak”. „To proszę bardzo”. „Nie”. „Dlaczego?” „Bo koledzy też są głodni”. Dostałam i dla kolegów. Dostałam też i rozkaz, że mamy przejść przez park, tak żeby nam nic się nie zdarzyło, przyjść i będziemy czekali na przejście na Śródmieście. Przyszłam do „Mirskiego”, powiedziałam, co jest. Poszliśmy. Wskazano nam kwaterę, gdzie się ulokowaliśmy. Ale byliśmy piekielnie głodni. Koledzy poszli szukać czegoś do jedzenia. Przynieśli oskórowane, wypatroszone zwierzę. Mówią „Popatrz, udało nam się złapać królika”. „Skąd tutaj królik?”. „Ktoś hodował i nam dał”. Już nie pamiętam, jak to przygotowałam, na jakimś tłuszczu skądś zdobytym. Zjedliśmy wszyscy smakowicie, po czym wybraliśmy się, chyba porą wieczorową, nie pamiętam już, do kanału.
Jeden z kolegów to był Genio Lubieński, „Pająk” zadbał o mnie, żeby mi było ciepło i przyniósł mi futro karakułowe. To było w piwnicach, gdzie leżały te rzeczy w walizkach. Przedtem poszłam i poszukałam bluzki, spódnicy, bielizny, żebym miała jak wyjdę z kanału, ale nie tak, żeby coś tam nosić, a jeszcze futro. Jakiż on miał do mnie żal… Rzuciłam to futro przy kanale. Gdzież w kanale chodzić w futrze! Pojęcia nie miałam. A na co mi zresztą było futro karakułowe? Najważniejsze, to żebym miała leki i coś do jedzenia, a nie futro. Weszłam wraz kolegami. Wiedziałam, że część kanałów będzie taka jak z Czerniakowa na Mokotów. Były dwie barykady. Jak szłam, to przed barykadą była woda tak wysoko, że utonęłabym, gdyby nie wysoki kolega, który nas przenosił. Zresztą to samo robił w tamtą stronę. Dzięki niemu nie utonęliśmy, przeszliśmy kawał dalej. Zdawało się, że już jesteśmy w stronę Śródmieścia. Straciliśmy siły, chęci, ochotę do dalszego marszu… Słyszałam grę na organkach, wycie ludzi, po których deptaliśmy, a przed nami szła grupa pułkownika „Karola”. Pułkownik „Karol” to był ten, który opuścił Mokotów bez rozkazu i który później wrócił na Mokotów, bo dostał taki rozkaz. Ale wraz z nim, z tą grupą, szło dużo ludzi, cywilów z walizkami, ludzi starszych i ci już nie mieli siły być w tej wodzie, dźwigać te rzeczy, które dla nich były najcenniejsze. Padali. Jedni na zawsze, a drudzy mdleli. A my po ciemku, przecież nie widzieliśmy, po czym idziemy. Mówiono nam tylko, że mamy na boki nie stawiać stóp, bo tam są przewody od pocisków, które mogą wybuchnąć, więc trzeba było iść po takiej desce.
Kanał jest tak dziwny, że tutaj jest wgłębienie, tutaj półokrągła ściana, a potem jest w ogóle tak półokrągło. Jakże tu iść? Szliśmy po tej desce. Czasem na desce leżał człowiek, czego nie widziałam. W ogóle nic nie widziałam. To jest straszne… Ileś godzin i nic nie widać… Trzymasz tylko kogoś przed sobą i ktoś cię trzyma za tobą i wtedy wiesz, że nie idziesz sama, bo już jest ogólny szum wody, który jest spowodowany ruchem stóp, bo gdzieś z daleka też ludzie idą i ta woda szumi. Siedliśmy w jakiejś wielkiej niszy. Nie miałam już siły iść. Uparłam się, że nie usiądę w tym kanale. Woda nie była głęboka, chwilami była i wyżej, ale tutaj już była gdzieś do kolan. Nie wiem, czemu: „Nie siądę”. Kolega, który nas przenosił powiedział: „To usiądź na moich kolanach”. Spojrzałam się na niego, pewno tego nie widział, ja też nie widziałam, ale sytuacja była taka, że nie było do wyboru, albo stać i o coś się oprzeć albo usiąść. Usiadłam. Po chwili powiedział: „Nachyl głowę, chciałbym ci coś powiedzieć”. „Co?”. „Wiesz, że gdy nie będę mógł wytrzymać, to niosę pod czapką pistolet. On jest suchy”. „I co?”. „Strzelę do siebie, ale żebyś mi nie broniła”. Rozumiałam go. Wolał odebrać sobie życie niż tonąć w tym brudzie, a mało tego, ktoś po [nim] będzie deptał, […]. Odpowiedziałam mu: „Daję ci słowo honoru, ale ty mi też [przyrzeknij], że mi nie przeszkodzisz. Też niosę pistolet”. Jak teraz to opowiadam, to brzmi to melodramatycznie, jakoś nieprawdziwie, ale to była prawda.
Dwóch kolegów, „Mirski” i „Zojko” odeszli, by znaleźć drogę dla tej grupy, która szła. Było jakieś odgałęzienie, nieduży kanał, taka ogromna nisza i nieduże odgałęzienie, co było widać przy świecy. Poszło dwóch, jeden z nich wrócił. Wrócił i powiedział, że to jest droga do Śródmieścia. Poza tym pokazał nam na ścianie strzałkę i napisane „Do Śródmieścia”. [To świadczy o tym] jak byliśmy zmęczeni, jak byliśmy zmaltretowani psychicznie, fizycznie, bo myśmy te ściany niby oglądali, bo nam powiedziano, że będzie ten napis, a tego nie widzieliśmy. Weszliśmy do tego kanału. Gdzieś po drodze była ściana pod kątem czterdziestu pięciu stopni, zupełnie nie było się czego złapać. Kolega, który proponował mi odpoczynek i sam chciał popełnić, nazwijmy to samobójstwo, szedł z rkm-em i nabojami. W tym momencie, gdy już zbliżamy się do Śródmieścia, on chciał to zostawić, bo po tej ścianie się nie wdrapie. „Nie, nie zostawisz, ja to wyciągnę”. Jak to zrobiłam, nie wiem. Pociągnęłam i ten rkm i pas z nabojami, a na górze siedziały dziewczyny, które patrzyły na nas, nie wiem, dlaczego, żadna nie rzuciła jakiegoś sznura, prześcieradła, czegoś, żeby nam pomóc i wyciągnąć, bo myśmy przecież ostatkiem sił się drapali. Udało się. Później, gdy już doszłam do włazu ledwo dyszałam, jeśli w ogóle oddychałam. Już nie miałam siły wejść na klamrę. Ktoś zszedł, pasami mnie opiął i na linach wciągnięto mnie do góry. Od razu poprosiłam jakąś ligninę, chusteczkę na twarz. Myślałam, że mi rozerwie płuca. To powietrze, bo myśmy tam oddychali resztkami tlenu. Przecież nad lustrem tej mazi miejscami była tylko taka przestrzeń, że głowa wystawała. I w tej przestrzeni był gaz błotny i to, czym myśmy oddychali.
Okropne! Coś mi podano... chustkę. Pamiętam, że poszliśmy do jakiegoś mieszkania w Alejach Ujazdowskich, obmyliśmy się, skądś woda się znalazła. Jak byliśmy wszyscy zmęczeni, skoro kładliśmy się na sprężynach od tapczanu. Dawniej tapczan składał się z pudła, sprężyn i na to był materac. Materaców już nie było, bo ludzie to znieśli do schronu i tam spali. Koledzy, ja akurat nie, położyli się na te materace i zasypiali. Kolega „Pająk”, który mi to furto dawał, zdobył, nie wiem skąd, troszkę spirytusu. Każdemu dał tak pod paznokieć. W półlitrowej butelce to może była połowa, a może i nie. Tylko łyczek. Mówił „Nie oddychaj zaraz”. [I] tak to wszyscy pokosztowaliśmy. Ja natomiast poszłam do kuchni i zaczęłam szukać czegoś do jedzenia. Znalazłam płatki ziemniaczane suszone i trochę wody. Rozpaliłam pod kuchnią, co nie było trudne, bo drewna było wszędzie dużo z mebli, framug i tak dalej, zagotowałam tę, trudno to nazwać mamałygą i to każdemu dałam i sama też zjadłam. Poszłam szukać mego taty, miałam wtedy 39,5 stopni gorączki. Znalazłam ojca, jak zobaczył tę rozpaloną dziewczynę, sam mnie chyba umył, bo już nie miałam siły. Ale nie u babci, czy u kuzynki. Do babci poszłam, dom zrujnowany, ktoś mi powiada: „Nie tutaj, tylko tam jest pan Stypułkowski”. Tam poszłam. Dostałam coś do jedzenia i znów usnęłam. Jak się obudziłam, to pierwsze: „Muszę do oddziału”. Na to mi tata powiada: „Przecież mi powiedziałaś, że oddział jest tutaj na Kruczej pod tym numerem”. Wyszykowałam się, poszłam. Faktycznie tam byli. I tak wracałam do taty i byłam w oddziale. Mieliśmy po tym kanale, powiedziałabym, jak gdyby urlop.
Pamiętam w dniu, w którym była już kapitulacja Powstania, w bramie domu przy ulicy Kruczej stało kilka osób, a ja byłam przy oknie w mieszkaniu na pierwszym czy na drugim piętrze, gdy wybuchł pocisk i ta brama runęła i ludzie zginęli. Równolegle z godziną kapitulacji Powstania. Przyszłam następnego dnia na to miejsce. Wtedy nie wiedziałam, że to była kapitulacja, dowiedziałam się później. Przyszłam, dowiedziałam się, że jest kapitulacja. Dziwnie reaguje młody człowiek na straszne rzeczy. Dla nas to było straszne. Jeżeli przyjąć, ile osób zginęło, ile osób zostało okaleczonych, już nie mówiąc o ludziach, o sprzętach i o tym, co stanowiło wartość narodu, o kulturze i świadectwach naszej kultury… Wtedy ktoś przyniósł płytę. W tym pomieszczeniu był patefon. Nastawiliśmy patefon i wszyscy, płacząc, zaczęli tańczyć tango. Nie skończyliśmy… Usiedliśmy na krzesełkach i nikt się już nie wstydził… rzewnymi łzami płakaliśmy… […]
Po kapitulacji odwiedzałam moich kolegów w szpitalach i zastanawiałam się, który może pójść ze szpitalem. Z tym, że decyzje były bardzo trudne, bowiem nie było w stu procentach pewności, w każdym razie ja jej nie miałam, że Niemcy umieszczą rannych w jakichś szpitalach, nawet w obozie, ale w szpitalu. Zatem decyzja była sprawą bardzo trudną. Pamiętam, że jednemu z kolegów, który miał zapalenie płuc, radziłam, żeby poszedł razem ze wszystkimi. Był to chłopak z Legionowa, nazywał się Szatkowski, zapomniałam w tej chwili jego pseudonimu. Nie zawsze pamiętam pseudonimy. On posłuchał się mnie. Z lekką temperaturą, coś mu dałam na obniżenie temperatury, poszedł. Bezwzględnie później skierowano go do szpitala, ale ja miałam ten, powiedzmy, luksus, że go sama do szpitala nie skierowałam. Okazało się, że wielu z moich kolegów, którzy byli ranni, leżeli w szpitalach w Śródmieściu, zostali zabrani, po tym już jak ludność cywilna wyszła, do obozów i leżeli w szpitalach. Tak leżał „Bolec”, „Kopeć” i wielu, wielu innych. Już później nie zabijano rannych.
Ja natomiast przygotowałam się i swój niewielki ekwipunek do wyjścia z Warszawy wraz z kolegami, z oddziałem. Uważałam, że nie mogę zostawić koleżanek, kolegów wtedy, kiedy tyle przeżyliśmy, muszę pójść razem z nimi. Przygotowałam torbę, w której miałam leki, gaziki, bandaże, a przede wszystkim coś na sprawy żołądkowe, sercowe i inne, to, co mogłam zdobyć z leków. W drugiej torbie miałam „pluj-kaszkę” i wodę. Wodę przegotowaną na wszelki wypadek, żebym mogła się napić, jeśli będzie mi się chciało pić. Tyle już wiedziałam. A „pluj-kaszka” to jest zboże mielone na młynku domowym razem z plewami. To się gotuje, moczy i zjada. Tak wyposażona znalazłam się na ulicy Śniadeckich wraz z moim tatą, który mnie odprowadzał. Długo rozmawialiśmy na temat mojego pójścia do niewoli. Ojciec mi odradzał, ale uważałam, że muszę być razem z oddziałem. Poszłam. Jeszcze podeszłam do taty na chwilę. A uwielbiałam mego ojca, był to dla mnie naprawdę autorytet. Tata mnie zapytał: „Powiedz mi, znasz historię, kiedy dobrowolne przejście do niewoli zostało ocenione pozytywnie jako przejście do niewoli bez żadnych zadań, bo jak ktoś szedł do niewoli, bo miał jakieś zadanie, to co innego, ale ty nie masz żadnego zadania. Kiedy to oceniono pozytywnie?”. Nie mogłam przypomnieć sobie tego przykładu. Powiedziałam: „Nie wiem, nie pamiętam”. „To zastanów się, co chcesz zrobić. Mówię ci, nie ma mamy, nie ma babci, nie wiadomo, co się z nimi stało, bo obie były na Woli. Jesteśmy tylko my we dwoje i ty mnie chcesz zostawić”. Nie zostawiłam. Poszłam i wtedy „Zojda” do mnie powiedziała: „Słuchaj, masz czapkę, na czapce masz gwiazdkę. Daj mi tę czapkę”. Dałam. Dzięki temu ona znalazła się w obozie dla oficerów, bo żaden z kolegów nie zaprzeczył, że ona nie kończyła podchorążówki. I słusznie, bo tak to by była w stalagu, a była w oflagu, gdzie jednak warunki były nieco lepsze.
Ja natomiast następnego dnia wyszłam wraz z tatą i gromadką osób mu znajomych, babką, to znaczy matką mego ojca i jej siostrą, stanęliśmy przy Dworcu Głównym w Alejach Jerozolimskich przy Marszałkowskiej. Długo się tam transport zbierał. Zaczynało być już ciemnawo, przecież to było czwartego, piątego czy szóstego października. Panie z Polskiego Czerwonego Krzyża, które miały nam towarzyszyć do obozu w Pruszkowie powiedziały, że Niemcy stwierdzili, że do Pruszkowa za widoku nie dojdziemy i nocujemy w hali Dworca Głównego. Poszliśmy do tej hali. Przedtem staliśmy razem, później oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyźni, straszna rozpacz. Jakaś znajoma pani żegna się z narzeczonym, ja się żegnam ze swoim ojcem, a potem znów jesteśmy razem w tej hali dworcowej. Tata mój znalazł trzy krzesełka. Sam usiadł na podłodze, a ja znów nie chciałam. Dlaczego? Nie wiem. Czy na trzech krzesełkach kiedyś pani spała? A ja spałam. Może to były szerokie, może długie krzesełka, w każdym razie spałam. Pamiętam, że ktoś przechodził koło mnie [i] mówił „Powstanie się kończy, a ona jeszcze w kolorach”. Może miałam temperaturę, w każdym razie na pewno nie byłam umalowana. Rano otworzyłam oczy. Stwierdzono, że idziemy do obozu. To idziemy. Już nas nie dzielili na kobiety i mężczyzn, wszyscy razem doszliśmy na Dworzec Zachodni, bo na dworcu wsiadamy. Nie, nie wsiadamy, idziemy. To idziemy dalej. Niektórzy odbiegali, tam były działki, więc usiłowali coś zerwać. Niemcy nas nie konwojowali, ale stali od czasu do czasu przy drodze. I tak doszliśmy do jakiejś miejscowości. Przed miejscowością nadjechał wagon motorowy i dwie platformy kolejki EKD. Kolejarze zachęcali nas, żebyśmy wsiedli, po co mamy iść, każdy coś ze sobą niesie, to, co uważał, że będzie przydatne, to, co najdroższe, to, co uważał, że nie może zostawić w mieście. I tak część osób wsiadła. Potem powiedzieli, że kto może niechaj coś zapłaci do czapki, którą zdjęli, ale nas do obozu nie zawiozą, tylko do Podkowy Leśnej i tam do pociągu, który niebawem będzie powinniśmy wsiąść i dostać się do Grodziska Mazowieckiego. Żandarmi, którzy podeszli, zatrzymali ten wagon motorowy. Zapytali, dokąd nas wiozą, usłyszeli, że do Pruszkowa, natürlich. Pojechaliśmy.
W Podkowie Leśnej faktycznie panowie zatrzymali, niebawem nadszedł pociąg. Nie wiem, jak się znalazłam w tym wagonie, bo nie weszłam drzwiami. Przez okno, ale jak, nie umiem powiedzieć, nie wiem, [jak] znalazłam się w wagonie. Znalazł się tam mój tata i cała ta gromadka. Moja babka i ciotka, jej siostra stwierdziły, że nie wsiadają, dlatego, że one dojdą, dostaną się do Pruszkowa, tam mają jakąś rodzinę, znajomych, poza tym, starsze kobiety. Faktycznie, zostały. Później dowiedzieliśmy się, że one trafiły do tych znajomych, czy dalekiej rodziny. My natomiast dojechaliśmy do Grodziska i wolni, zadowoleni wchodzimy do restauracji. Pierwsza rzecz, jeść się chce. Zamówiliśmy zupę pomidorową. Co Polak zamawia, jak głodny? Kotleta schabowego, kartofle, kapustę. Idziemy, syci… Jak już zjedliśmy zupę, to ten kotlet trochę się ukroiło, więcej nie jadło, a zapłacić trzeba było za wszystko. Zatem zapytaliśmy kelnerkę, czy możemy dostać jakiś słoik, garnek, bo my dalej w świat, ale nie mamy ze sobą, co jeść, a to chcielibyśmy wziąć, bo zapłaciliśmy. Dziwny to był stosunek do jadła zapłaconego, ale nie należy się wcale dziwić. Kelnerka jednak zrozumiała, co i jak, jakiś papierek znalazła, zapakowała kotlety, kartofle i kapustę.
Poszliśmy do RGO, Rada Główna Opiekuńcza, to opiekuńcza organizacja, która niosła pomoc takim opuszczonym jak my. Na wspólnej sali leżeliśmy pokotem na podłodze, [tak] przespaliśmy noc. Po czym rano otworzyliśmy oczy i doszliśmy do wniosku, że trzeba z tego Grodziska odjechać, bo Niemcy przyjdą i znajdą warszawiaków i wtedy będzie nieprzyjemnie. Znajomi, którzy byli razem z tatą twierdzili, że jeździli, nawet w czasie okupacji, na wieś, która się zwała Kurdwanów, która jest między Sochaczewem a Żyrardowem. Jesteśmy jak gdyby w pobliżu. Wynajęto furmankę, wsiedliśmy. Było nas chyba siedem osób. Woźnica powiedział, że koń się zmęczy, że on dalej nie pojedzie, możemy przenocować u niego w domu. Bezwzględnie trzeba za ten nocleg zapłacić, złożyliśmy się. Pani gospodyni odgrzała to, co mieliśmy do jedzenia, herbaty ciepłej dała i tam jakoś przespaliśmy. Rano zawiózł nas do Kurdwanowa, przedtem jednak opowiadając, że gdzieś tam, kiedyś szli żołnierze z Puszczy Kampinoskiej na pomoc Warszawie i jakie to były tutaj walki. Pokazywał nam. Wtedy dowiedziałam się, że Kampinos szedł na pomoc Warszawie, bo przedtem nie wiedziałam. Przyjechaliśmy do Kurdwanowa. Powiedziano nam już w Grodzisku, że powinniśmy się zgłosić do wójta, który nas przydzieli do jakiegoś gospodarza. Wójt, bardzo sympatyczny i miły, powiedział, że do najbogatszego. Świetnie! A ci państwo, którzy byli z nami, to do tego, do którego jeździli dawniej.
Faktycznie, nas pięć osób przydzielono do tego bogatego gospodarza. Była gospodyni, gospodarza nie było, był gdzieś na kopaniu rowów, czy sypaniu przeszkód, Niemcy go zabrali. Z każdego gospodarstwa jedna osoba musiała być, więc syn został, a tata poszedł na kopanie rowów. Gospodyni, niezbyt zadowolona, bowiem miała już dwie osoby, malarkę z matką, która twierdziła, że syn zapłaci dużo, więc one śpią w pokoju, [ponadto] jest jeszcze jakaś staruszka, która obiera ziemniaki, jarzyny. Nie pamiętam, gdzie ona spała. Staruszka bardzo rozpaczała, kiedy córka przyjedzie, jak ją znajdzie… Usiłowaliśmy jej dopomóc rozlepiając w Grodzisku wiadomości, że taka i taka poszukuje córki. To robił mój tata. Gospodyni umieściła nas w kuchni na podłodze, której część była z desek, a część to była gliniana podłoga. Tam, gdzie z desek, rzuciła wiązkę słomy, na to derkę z konia i powiedziała: „No to śpijta”. Następnego dnia syn się nad nami zlitował, przyniósł następną wiązkę słomy, jeszcze jakąś derkę, potem znalazł jakieś marne okrycie, kocyk i spałam. Miałam kurtkę skórzaną, którą się przykrywałam. Było trzech mężczyzn i dwie panie. Spaliśmy tak: najpierw spał pan Okoń, którego nazywali „Rybka”, potem kolega, znajomy mojego taty, później mój tata, potem ja, a później narzeczona tego kolegi. Wszystko pięknie się działo. Później, po jakimś czasie państwo stwierdzili, że wezmą ślub. Brali ślub w kościele, który dwa lata temu odwiedziłam. Modrzewiowy kościółek jest w tej miejscowości. Z tym, że ani gospodyni nie żyje, syn gdzieś się wyprowadził, dom też zmieniony, bo się palił, tak, że tylko kościółek poznałam. Państwo młodzi ślub wzięli. Gospodyni nam obrzędy weselne wiejskie zaprezentowała, między innymi z wałkiem, z miotłą wobec pana młodego.
Gospodyni cały czas żyła w przeświadczeniu, że ci, którzy mieszkają w pokoju, to jej dużo zapłacą, a my jesteśmy tacy przydzieleni, to mleko dawała nam z konieczności. Jak razem z nią zaczyniałam chleb, to dostaliśmy bochenek chleba na pięć osób, który, nawet jakby był duży, to ile czasu można jeść. Jak masło robiła, to ubijałam w maselnicy, bo jakoś chciałam zarobić. Chodziłam po wsi, uczyłam dzieci czytania, pisania. Tata mój remontował, co kto tylko sobie życzył, u tego nie chodziła maszyna do szycia, gdzieś indziej światło się popsuło. W ten sposób zarabiał na ziemniaki, na coś jeszcze. Pani gospodyni wcale nie była rzutka i chętna, żeby nas karmić. Chociaż ja występowałam tam wtedy w charakterze kucharki, ale przyznam szczerze, że byłam niegrzeczna, niemiła i nieuczciwa. Gospodyni zostawiała w kuchni cynterfugę. W tym naczyniu było mleko, które ona spuszczała, a śmietankę zostawiała i spuszczała później. Dziwna rzecz się stała, że od pewnego czasu krowy dawały mleko takie, że było mało śmietany, [ale za to] każdy dostawał kubek mleka wieczorem, a [do centryfugi] była dolewana woda ze studni. Jak była taka skąpa, to w ten sposób postępowałam. Jak przyjechał jej zięć i zabili świniaka, to nic nie mówiła, ze świniaka zabijają. Później nam dała kawałek jakiegoś ochłapu mięsa i tak dalej, i tak dalej. W każdym razie przeżyliśmy.
Nadszedł moment, kiedy mój tata odnalazł mamę, która była w Częstochowie. Pojechaliśmy do Częstochowy. Jeszcze przedtem przyjechał do nas mój wuj, kuzyn mojej mamy ze swoim kolegą, a panowie, szczególnie wujek, lubili hazard. Przegrał cały majątek na wyścigach. Pan „Rybka” został zachęcony do tego, by zagrać w oko, potem odgrywał się tak dzielnie, że przegrał sto dolarów. Mój ojciec, zrozpaczony, tłumaczył wujkowi i koledze, że tak przecież nie można, bo ten człowiek ma tylko bieliznę tę, co na sobie, bo jak prał, to chodził w garniturze na gołe ciało, czeka na żonę, jak żonę spotka, to te sto dolarów będzie na zaczątek życia. Jak można w ten sposób? Panów to zupełnie nie obchodziło, bo to jest dług honorowy, jak się przegra, to się płaci. Wobec tego poprosiłam wujka do stodoły. Tylko mój tata był spostrzegawczy i zobaczył to. Wujek poszedł, wyciągnęłam rękę i powiedziałam: „Oddasz te sto dolarów”. Wujek już wiedział, że była dziewczyna w „Parasolu”, że jest zadziorna. Powiedział, że dług taki, siaki… Mówię: „Nie wyjdziesz stąd póki nie zostawisz tych pieniędzy”. Moja ręka straszna była, jak ręka męska. Wujaszek do bardzo odważnych nie należał i te sto dolarów zwrócił, a ja panu Rybce je oddałam. Mój ojciec zapytał jak to zrobiłam, mówię: „Postraszyłam, że nabiję i już”. Byłam zadowolona, że to tak się udało. Pan Okoń gdzieś zaczął szukać żony, tak że z nami już do Częstochowy nie dojechał.
W Częstochowie faktycznie zobaczyliśmy mamę i przeżyłam tam wyzwolenie tego miasta. Mieszkaliśmy w pokoju w pięć osób. Pod balkonem pokoju, w którym spaliśmy, jak noc minęła, to na podłodze był lód, bo tak było ciepło w tym pomieszczeniu. Nauczyłam mamę piec piernik i wiele różnych rzeczy. W każdym razie nigdy w życiu, nawet w czasie Powstania, nie byłam tak głodna jak wtedy. Przeżyłam. Jak Rosjanie weszli, wtedy mego ojca i jego kolegi z żoną nie było w tym mieszkaniu, byłyśmy we dwie. Gdy wodę brałam, która była na korytarzu, słyszałam, że: „Tam, tam, wysoko”. Wódki szukali żołnierze radzieccy. Doszli do nas Wodka jest?. „Nie ma”. Zaczęli rewidować, nie znaleźli, bo jej nie było. Na drzwiach wisiała marynarka, przy której był zegarek z dewizką. Nim się spostrzegłam zegarek zniknął. Miałam złoty zegarek na ręku, który mama, wychodząc z Warszawy ze swojego domu zabrała i mnie dała, żebym nosiła. Odpięłam to i włożyłam do toaletki, pokazałam mamie, że jest w toaletce. Obydwaj ci żołnierze byli tak pijani, że ledwo się na nogach trzymali. Wreszcie wpadli [na] pomysł, że jak wódki nie ma, to jest babka i doczka. I w tym momencie wszedł mój ojciec, który świetnie znał rosyjski i inne języki także. Otóż im wytłumaczył: „Jak to? Czekaliśmy na was z takim utęsknieniem, jak na wyzwolicieli, a ty chcesz zabierać moją córkę? Szukasz wódki? Już się dość wódki napiłeś”. W tym momencie wpadł oficer i zapytał: Szto jest? Tata mu wytłumaczył, co jest, że dwaj panowie chcą zabrać córkę, bo nie ma wódki. Na to ten młody oficer, jakiś Wania spod Moskwy powiedział, że on ich zabierze. Faktycznie, zabrał. Przedtem jednak zapytał mego ojca, skąd jesteśmy. Tata powiedział. Zobaczył, w jakich warunkach jesteśmy. Na gołym sienniku, w którym była słoma spałam ja i tak samo tamci państwo na łóżkach i przykrywaliśmy się swoimi odzieniami, nie było żadnego przykrycia. Przyniósł nam prześcieradła, poduszki i koce na każde łóżko. Wieczorem przyszedł z butelką gorzały. Wypili panowie, zjedli, co było, a nie bardzo było coś do jedzenia. Następnego dnia powiedział, że mamy dostawać jedzenie z kotła, w którym gotują żołnierze dla siebie zupę. Bezwzględnie, że myśmy nie chcieli, [bo] to jest dla żołnierzy, nie dla nas. Nikt nie poszedł, ale oni nam przynieśli tę zupę. Przez trzy dni dostawaliśmy zupę, pewno wody więcej doleli, ale w każdym razie mieliśmy zupę. I zło i dobro mnie spotkało jednego dnia. Ten młody człowiek powiedział, że dowodzi kompanią karną i że w takim wojsku to zawsze na pierwszy ogień idą ludzie, którzy zostali wypuszczeni z więzień, którzy siedzieli za różne przewinienia. Jak im się uda przeżyć, to przeżyje, jak nie uda, to trudno, zginą. „A ci?” „Ci już nikomu krzywdy nie zrobią, sąd polowy ich spotka”.
O pobycie „Radosława” w Częstochowie wiedziałam, ale ze względu na przeżycia, jakie były za mną, na to, że byłam z rodzicami, do tej grupy łączniczek częstochowskich nie dołączyłam.
W czasie walk − umiem powiedzieć. Dla mnie dowódcą w czasie Powstania to nawet nie był „Jeremi”, tylko Wacek, Wacław Czyszek. To był przedwojenny oficer, który naprawdę znał się na wojnie i na wojsku. Natomiast „Jeremi” to był od strony etyczno-moralnej, fantastyczny charakter, ale przecież nie rasowy wojskowy, co wcale nie znaczy, że się na tym nie znał. Ale wojnę i wojsko czuł Wacław Czyszek, ten, który stracił nogę. Natomiast o „Radosławie” nie mogę powiedzieć nic złego. Za każdym razem, ilekroć go widziałam, to był na swoim stanowisku. Powiem, że wiele lat po Powstaniu dochodziły mnie jakieś listy, jakieś historie dotyczące przedwojennej działalności „Radosława”. Nie umiem nawet powiedzieć, na czym te żale i pretensje polegały, bo to tak dawno i mnie to nie interesowało. Natomiast powiedziałabym, że on, jako dowódca Kedywu, bo później on był dowódcą, to się sprawdził. Krótki to był czas, ale był. Jako dowódca zgrupowania, które było bardzo waleczne, chciał wyprowadzić żołnierzy, całe zgrupowanie z Woli do Kampinosu. Ale dostał rozkaz, że nie wolno, musiał się podporządkować rozkazom.
Przytoczę zdanie mojego dowódcy, Adama Borysa, który kiedyś mi w żalu powiedział: „Gdyby się »Radosław« nie ujawnił, to nie byłoby tylu aresztowanych”. Na co mu odpowiedziałam: „To pan, panie »Dyrektorze« – mówiliśmy mu per »Dyrektor« – uważa, że Służba Bezpieczeństwa w Warszawie nie byłaby dobrze poinformowana, gdzie przebywają żołnierze »Radosława«, gdzie mieszkają, przecież i tak by nas wyłuskano. Bez względu na to, czy się ujawnili, czy nie”. Nie wszystkich ujawnionych aresztowano, na pewno nie wszystkich, na przykład ja nie byłam aresztowana. Uciekłam przed tym ujawnieniem, to co innego, a później nie. Później pracowałam, miałam dzieci…
To był oddział bojowy. Oddział bojowy nie ma czasu na dyskusje, jest kierowany do walki. Na pewno w Śródmieściu, gdzie nie było takich walk, dyskutowano. U nas nie, co wcale nie znaczy, że nie dopływały informacje, [na przykład] w gazetkach powstańczych. Kto te gazetki rozdawał? Nie mogę pominąć nazwiska Aleksandra Kamińskiego, który był w czasie okupacji redaktorem „Biuletynu Informacyjnego”, który ukazywał się również w czasie Powstania Warszawskiego. Takie gazetki do nas dopływały, myśmy to czytali.
Trudno na to odpowiedzieć jednoznacznie, dlatego że z początku przyjmowano do oddziału tylko harcerzy, później przeniknęli ci, którzy mieli dobrą wolę, którzy, wedle zdania wprowadzających, mogli być w tym oddziale. Potem część osób była spoza harcerstwa, ale, powiedziałabym, że o harcerskim duchu, część młodzieży ideowo skłonnej, zdolnej do najwyższych poświęceń, bo w tym oddziale wiadomo było, że jeżeli jesteś w „Parasolu” jest to równoznaczne z tym, że możesz zginąć, zarówno przed Powstaniem, jak i w czasie Powstania. Przed Powstaniem, jeżeli zapisałeś się dobrze w opinii swojego dowódcy, to możesz być skierowany do akcji i tam zginąć, a w czasie Powstania, jeżeli jesteś dzielny i odważny, umiesz myśleć sposobem wojskowym, a nie cywilnym, bo odwaga nie zawsze idzie w parze z myśleniem, jeżeli tak, to wtedy możesz także, niestety, zginąć.
Jeżeli jest się w akcji, tak jak myśmy byli, to takie myśli, jeżeli przychodziły, to tylko mi do głowy, nie dzielę się nimi z koleżankami i kolegami, bo to obniża morale, obniża nastawienie. Ja, jako zastępca drużynowej nie mogłam tego uczynić. Było mi piekielnie żal moich koleżanek, kolegów, którzy zginęli, ale uważałam, że my do końca pełnimy i spełniamy swój obowiązek.
Nie byłam na tym ślubie. Tylko tyle, że pomagałam Jance szykować się do ślubu. Nie miała białej bluzki, to Krystyna jej swoją bluzkę pożyczyła. To było lato, więc nie trzeba było nic więcej. Tylko ta biel bluzki świadczyła o tym, że idzie do ślubu. On był w normalnym ubraniu. Na ślubie „Niny” i „Jeremiego” nie byłam. Oni już nie wrócili po ślubie na punkt, dlatego że rany na zewnątrz już jej się zaczynały goić, a te wewnętrzne to była dłuższa sprawa. Miała uszkodzone stawy żuchwowe i nie mówiła, szczęka jej opadała. Mówiono, że po wojnie będzie miała platynowe zawiasy. Ich ślub odbył się 17 sierpnia 1944 roku w kościele garnizonowym.
Owszem, odprawiane były msze. Jak była msza, a byłam w okolicy, to byłam na mszy. Chodzili księża, rozdawali komunikanty w sytuacjach, powiedzmy, podbramkowych. Nie mówiłam o tym, że na przykład dwóch moich kolegów z punktu musiałam pochować w fosie między murami Starego Miasta. Po Powstaniu zostali ekshumowani i leżą na Cmentarzu Wojskowym.
Strasznie… Dlatego, że był czas, kiedy już nie było desek, nikt trumien nie zbijał, owijaliśmy w prześcieradło, kładliśmy butelkę, w której było imię i nazwisko osoby, data urodzenia i bliższe dane, jeżeli wiedzieliśmy, korkowaliśmy to. W prześcieradle przy osobie była ta butelka i zakopywane były zwłoki. Rzadko asystował ksiądz.
Był taki kolega, który miał pseudonim „Osoria”. Wszyscy mówili na niego „Cykoria”. Cykoria w naszym żargonie oznaczało strach, bojaźń. On chciał wykazać, że wcale nie jest bojaźliwy. Wszyscy się z niego śmieli, dlatego że został ranny w plecy i pośladki. Tym bardziej wtedy mówiono: „O, ty Cykorio”. Bo uciekał… Nieprawda, nie uciekał, tylko został tak ranny, gdzieś tam mu strzelono. Jest jego grób na Cmentarzu Wojskowym… Wcale bojaźliwy nie był… Pamiętają o tym grobie koleżanki, koledzy. W pamięci naszej został bardzo długo „Orkan”, który był bardzo dobrym dowódcą, dobrym kolegą, bardzo odważny, logiczny. Był to, jak teraz wiem, wychowanek domu sierot, bowiem miał wiele rodzeństwa. Ojciec był ekonomem majątku i wiodło im się wtedy jako licznej rodzinie bardzo dobrze. Gdy umarł, matka została, nie pamiętam, z pięciorgiem czy sześciorgiem dzieci, więc oddała te dzieci do domów dziecka. „Orkan” był w zakładzie księdza Siemca w Warszawie. Tam uczył się gry na skrzypcach, tam nauczył się krawiectwa, co wcale, moim zdaniem, tak jak go pamiętam, nie pasowało do niego. On z pistoletem maszynowym tak, ale krawiec… Okazało się, że taki zawód zdobył. Zmarł po akcji na Stamma. Bardzo mi żal… Przecież koledzy dostali rozkaz, przedtem rozkazu nie było… Poszli i stało się to, co się stało. Niedobrze jest pytać o wspomnienia, bo mam ich za wiele… Wielu bym wspominała i wiele koleżanek… Bardzo mi szkoda „Kai” i „Mai”, dwóch młodych sióstr. „Kaja” zginęła na Barokowej przy Długiej, została odsłonięta tablica ku jej pamięci. Bardzo chciała należeć do „Parasola”, bardzo nas męczyła, bardzo trudziła, bo przecież my miałyśmy zbiórki w mieszkaniu, gdzie one mieszkały wraz z ciotką. Ona widziała, bo była wypraszana z pokoju. Wreszcie „Maja” się zgodziła. Okazało się, że ona pierwsza zginęła. Matka obydwu dziewcząt zmarła w 1942 czy w 1943 roku. Ojciec, oficer Wojska Polskiego w randze majora (to wtedy była wysoka ranga) był w oflagu. „Maja” chciała przeżyć i dlatego na Czerniakowie chciała przepłynąć Wisłę. Nie udało się jej. Po latach, gdy spotkałam ciotkę obydwu dziewczyn, a była to nauczycielka, dyrektor szkoły włókienniczej w Łodzi, opowiadała mi o obydwu dziewczętach i o ojcu, który nie chciał wrócić do Polski, bo nie miał do kogo. Został we Francji i tam jest jego grób. „Maja” to była ta dziewczyna, która układała różne wiersze, które są w „Parasolu”. Drugim takim poetą, skala wyżej, był Ziutek, Józef Szczepański, chłopak szalenie żywy, bystry, inteligentny, pięknie władający językiem polskim. Czytamy wiersze i niektóre, jak wiersz „Witamy ciebie, czerwona zarazo” jest wierszem proroczym, jeżeli wczytać się w jego poszczególne wersy i strofy. Bardzo wielu było wartościowych ludzi w tym oddziale. Trudno wymieniać wszystkich, pomijając innych…
Do Warszawy wróciłam w lutym 1945 roku. Z tym, że dom, w którym mieszkałam był nie tylko spalony, ale był zrujnowany, więc nie mogliśmy zamieszkać w tym domu. Na razie, na krótko zatrzymaliśmy się na Saskiej Kępie. Gdy przyjechaliśmy było zimno, po lodzie jeszcze furmankami można było się przedostać. W lutym, szłam po lodzie. Wstawialiśmy dyktę we framugi okienne i tak to zabezpieczyliśmy pomieszczenie, w którym się zatrzymaliśmy. Później mieszkaliśmy przy ulicy Złotej 37. Kilka lat tam mieszkała moja mama i ja. Później przenieśliśmy się z mężem do Rembertowa, a po śmierci mamy znów wróciłam do Warszawy do tegoż samego mieszkania przy ulicy Złotej. Tam mieszkałam też po urodzeniu mojego starszego syna Mirka, który urodził się w 1949 roku. W 1954 roku urodził się mój młodszy syn, Sławek. Wtedy już mieszkałam przy ulicy Częstochowskiej. Dom przy Złotej 37 został opuszczony przez wszystkich lokatorów na skutek decyzji budowania Pałacu Kultury i Nauki. Powiedzmy, dzięki temu, że został zbudowany Pałac Kultury i Nauki, to dostałam mieszkanie przy ulicy Częstochowskiej. Wszyscy mieszkańcy tego domu dostali [jakieś] ładniejsze, [bądź] brzydsze mieszkania. Mnie się wydawało, że mam przepiękne mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią, woda ciepła bieżąca, wc, łazienka, duży przedpokój. Byliśmy tylko we troje, mebli mieliśmy niewiele wtedy, więc wydawało mi się, że luz ogromny. Ale później, jak było dwoje dzieci i nas dwoje, to wcale już nie było tak bardzo luźno, ale mieszkaliśmy tam.
Zanim wyszłam za mąż poznałam kolegę, który był w „Parasolu”, który był ranny i który to kolega miał przyjemność utrzymywać znajomość z jeszcze jednym kolegą, którego znałam lepiej. Tenże kolega usiłował założyć organizację. Jaką, jakie cele, nic mi nie przedstawiono, ale wiedziałam, że mój, wtedy jeszcze nie mąż, nawet nie narzeczony, kolega coś tam knuje, coś czyni i że nie jest to zgodne z tym, co życzy sobie nasza władza, na pewno nie. W każdym razie, jak wymagano, żeby pisać trzy razy „tak”, to my pisaliśmy „nie”. Robiliśmy różne napisy w Warszawie przy Domu [pod] Orłami. Tam na chodniku, pamiętam, że mąż pracowicie malował, a ja miałam arkusz z powycinanymi literami, tak, że on [tylko] maznął pędzlem, a ja brałam kubełeczek, on potem szedł sam. Bardzo mnie ekscytowało to, co robiliśmy, że się władzy ludowej sprzeciwiamy. Po czym okazało się, że to nie tylko malowanie, ale coś więcej. Powiedział mi, że skądś ma pistolet, więc pręciutko poszliśmy przestrzelić ten pistolet. Okazało się, że już nie wcelowałam w czyjąś głowę, tylko trafiłam do celu, strzeliłam lepiej niżeli on. Przynieśliśmy pistolet do niego do domu. Tak się zdawało, że to wszystko jak gdyby się układa, dopóty dopóki nie doszła wiadomość, że są aresztowania w „Parasolu”. Między innymi ten, który zakładał tę organizację Paweł Orzechowski „Bars” został aresztowany. Dostał duże, duże manto i powiedział, że pistolet miał i dał Chojeckiemu. Chojeckiego aresztowali. W tym momencie byłam w jego mieszkaniu. Była tam mama i siostra. Ciekawa byłam, co to za dwóch panów przyszło. Przyszliśmy do tego mieszkania po to, by zabrać ulotki, które tam były i to, co było zakazane. Ale nie zdążyliśmy
Panowie weszli do pokoju, drzwi zamknęli, a ja przez dziurkę od klucza obserwowałam, co się dzieje. Raz wyszłam z tego mieszkania, zobaczyłam pana w rubaszce, żołnierza w rosyjskim odzieniu. Uśmiechnęłam się do niego przymilnie, nie zatrzymywał w ogóle, poszłam, po czym wróciłam. Stwierdziłam, że nie ma samochodu, to pewno nie aresztują Chojeckiego. Ale później jak zobaczyłam, że do biurka zaglądają, a tam są ulotki, to wpadłam na pomysł, że jednak wyjdę z tego mieszkania i wyszłam. Ale jak wychodziłam z pokoju, chciałam zabrać torbę, to mi jej nie dano, a w torbie miałam swój dokument, kenkartę, na której był mój adres domowy. Wyszłam, z daleka stanęłam, patrzyłam, co się dzieje. Widziałam, że pana Chojeckiego wyprowadzono w kajdanach. Więc nie poszłam już do domu, poszłam do mamy, powiedziałam, co się stało. Mama mi wskazała adres rodziny, gdzie powinnam się zgłosić i że stamtąd mnie wyślą na wieś. „A co ty zrobisz?”. „Przyjdę do domu, przecież nie miałam z tym nic wspólnego”. Później się okazało, że zorganizowano tam tak zwany kocioł, czyli czekano na te osoby, które przyjdą. Przychodziły jakieś znajome do mojej mamy. Przyszła też i Jana „Scarlett” po to, by ostrzec, że są aresztowania w „Parasolu”. Przyszła z koleżanką, ona nie pamięta [z którą], ja też już nie. Z tym, że wejście do mieszkania było tuż przy schodach, tak, że druga koleżanka, stojąca za nią, jak zobaczyła, że jakiś mężczyzna drzwi otwiera, to od razu poszła na górę, a Jana już musiała wejść do mieszkania. Weszła, państwo czekając zjedli wszystko, co było do jedzenia w domu, nie było nic więcej. Następnego dnia, jak zgłodnieli, to Jana zaproponowała, że pójdzie do sklepu, który jest vis à vis obecnego kina „Palladium”. Był spalony dom, tylko na parterze były sklepy i tam była kawiarnia, której starszą właścicielkę, nie wiem, dlaczego, nazywaliśmy „Ciocia Rewolucja”. W każdym razie ta „ciocia” była bardzo chętna do niesienia pomocy. Jana poszła, powiedziała, że zostawiła na ulicy takiego „pilnowacza”, a tutaj przyszła po chleb i coś jeszcze. Ta pani dała jej ten chleb i coś jeszcze, a Jana stwierdziła, że potrzebuje do wc. Poszła w gruzy, pan poczekał, poczekał, poczekał, dziewczyna się nie pokazywała, więc przyszedł i zapytywał, czy taka była. „Była”. „A gdzie jest?”. „Nie ma”. „A gdzie poszła?”. „W gruzy, bo potrzebowała”. Wybiegł, nikogo nie znalazł, wrócił na Złotą 37, powiedział, że już można zdjąć to oczekiwanie. Jana uciekła za granicę, może nie od razu, ale w każdym razie dostała się do Włoch.
Ja natomiast dostałam się na wieś w lubelskie. Tam zupełnie były inne stosunki niżeli w Warszawie, bo jak chłopu konia ukradli, to zwrócił się do milicji, a milicja powiedziała „Panie, pan do partyzantów idź, to znajdą, a gdzie my znajdziemy”. Poszedł do partyzantów i ci znaleźli tego konia, znaleźli złodzieja. W czasie jarmarku złodzieja ogołocili z portek, na gołe ciało wsypali manto i spalony był dla całej okolicy. Już nie kradł. I inne przygody takie były, nie bojowe, nie, nie, nie… W każdym razie ja już się w partyzantkę nie bawiłam, nie… Wiedziałam, kto chodzi z bronią, wiedziałam, że jest jakiś wieczór przyjemnościowy, też nie poszłam. I tak poczekałam do momentu, kiedy moja mama przyjechała i powiedziała, że ujawnił się „Radosław” i że mogę przyjechać do Warszawy. Ktoś przyszedł i mamie powiedział. Przyjechałam, zgłosiłam się do „Radosława”, zgłosiłam pana Chojeckiego, który był drugi na liście do zwolnienia. Powiedziałam, że moją kenkartę zabrano i nie mam żadnego dowodu. Skłamałam, bo miałam dowód, ale na lewe nazwisko, lewe imię. Chciałam wrócić do swojego. Nawet nie pamiętam, jakie imię i nazwisko wtedy nosiłam. Wszystko było prawnie załatwione, bowiem zjawili się świadkowie, którzy stwierdzili, że nazywam się tak i tak, moja fotografia, dokumenty w parafiach były popalone, więc myślę, że nie ja jedna taki dokument dostałam. Już na nim nie funkcjonuję, może inni funkcjonowali. Fakt faktem, że przyszłam i dostałam karteczkę, że mam iść do popularnie zwanej ubecji i odebrać swoją kenkartę. Poszłam i rozmawiałam z panem Światło. Sam się przedstawił, że jest Światło. To było we wrześniu 1945 roku. Onże powiedział mi, że Chojecki to jest kawał łobuza, bandyty i tak dalej, ja mu zaprzeczałam. Pokazywał mi jakąś księgę raportów, księgę zeznań, a ja pytałam „A gdzie jest jego podpis pod tymi zeznaniami? Nie ma. Nic nie podpiszę, nie wierzę, bo mój znajomy, przepraszam – poprawiłam się – narzeczony na pewno nie jest złodziejem ani bandytą”. „Ale on broń miał”. „Nic o tym nie wiem” – nie mogłam powiedzieć, że wiem. „Pani wiele rzeczy nie wie”. „Możliwe”. Fakt faktem, że ta rozmowa skończyła się tym, że dostałam kenkartę, na półpiętrze spotkałam dwóch panów, którzy mnie zapewniali, że zostali aresztowani i chcieliby, żeby podać w sklepie wędliniarskim przy ulicy Stalowej, że są zatrzymani. Nie pamiętam ich imion ani nazwisk. Powiedziałam im, że na pewno do tego sklepu pójdę. Drugiego dnia przeszłam drugą stroną, obserwowałam, co się dzieje, komu należy powiedziałam, że do tego sklepu nie należy chodzić, tylko tyle zrobiłam.
Miałam swoje dokumenty i czekałam na wypuszczenie Jurka Chojeckiego, którego zwolniono, bo tata przyniósł pistolet, który już był z domu wyniesiony. Rodzice wiedzieli. Ba, jak oni robili rewizję, skoro nie znaleźli pepeszy, która stała tuż obok bieliźniarki, którą osobiście pakowałam w papier pakowy tak, żeby nie było widać, że jest tam bęben. Owinęłam to sznurkiem i ani pistoletu nie znaleźli ani tej pepeszy. Na szczęście, bo Chojecki się przyznał tylko do pistoletu, a pepeszę w nocy rodzina gdzieś wyrzuciła. Nie wiem, po co mu była pepesza. W każdym razie nie zrobił z niej żadnego użytku. Ale fakt faktem, że była, a to już było bardzo niedobrze. Pistolet się znalazł, Chojecki nic nie podpisał, obiecał, że już nie będzie, pójdzie na dobrą drogę. Zaczął się uczyć, chodzić do szkoły, ale później przerwał, bo znajoma mówiła, że możemy pojechać do Wrocławia i tam zgłosić się na uniwersytet na kurs zerowy i będziemy mogli dalej wieść życie. Jakoś mi się nie podobało we Wrocławiu. Tydzień tam byłam. Zobaczyłam tych wszystkich, którzy, nie powiem, że rabowali, ale jednak jakoś handlowali, kombinowali. Nie, ten nastrój mi nie odpowiadał zupełnie. Przyjechaliśmy do Warszawy. I tak to zaczęliśmy nowe życie.
W jakimś momencie zaczęłam pracować, Chojecki zaczął się uczyć, w międzyczasie wzięliśmy ślub 11 listopada 1945 roku, bo też musiała być jakaś rocznica. Cztery lata po ślubie, 1 września 1949 roku urodził się syn. Przedtem zaczęłam się uczyć, chciałam zdać maturę. Moja mama w 1949 roku zmarła, ale przedtem długo chorowała. W 1948 roku zostałam dopuszczona do matury, mimo że przez miesiąc siedziałam w szpitalu w charakterze pielęgniarki. Ale cóż… nie zdołałam przeczytać noweli w języku niemieckim i napisałam banialuki na temat tej noweli, bo jej nie znałam. A byłam jedną z osób, które dobrze znały niemiecki, w miarę nauczania w tym liceum. Okazało się, że nie zostałam dopuszczona do matury, popłakałam się. Sama, do nikogo nie poszłam, nikogo się nie poradziłam. A gdybym poszła do tegoż dyrektora, to mi po latach powiedział, dlaczego się nie zgłosiłam, że miałabym dodatkowy egzamin. Po latach można było tak mówić. W każdym razie maturę zdawałam w 1963 roku. Moje dzieci były już duże, starszy syn miał czternaście lat. Synek do szkoły średniej, a mamusia maturę zdawała.
Bezwzględnie. Miałam otworzony przewód doktorski.
Pedagogika, studia dzienne, stacjonarne, UW.
Jako kierownik redakcji „Pedagogiki i Psychologii”. Oprócz tego otworzyłam doktorat z pedagogiki. Tylko przeprowadziłam badania do pracy doktorskiej, które dotyczyły nauczania gramatyki języka polskiego metodą nauczania programowanego. Nikt wtedy jeszcze nie słyszał o komputerach. Natomiast słyszano już, co nieco o maszynach uczących, egzaminujących i tak dalej. Ja się tym zajmowałam. Okazało się, że moje nazwisko jest niedobre, bo mój syn działa w takim ruchu, który jest niezbyt miło widziany przez ówczesne władze, w związku z czym robiono mi różne trudności. Miałam już pracę skończoną, a przedtem u profesora Okonia, znanego dydaktyka, na seminariach głosiłam to, o czym pisałam i do czego doszłam na podstawie badań. U profesora Kupisiewicza, promotora mojej pracy także, ale trzeba było przeprowadzić badania dystansowe, inne, siakie, takie… Wreszcie tak zdenerwowana przyszłam do domu, że rzuciłam to w ogień.