Lucjan Wiśniewski „Sęp”
Nazywam się Lucjan Wiśniewski. Urodziłem się 30 czerwca 1925 roku. Mam osiemdziesiąt pięć lat, mieszkam w Warszawie, mój pseudonim w czasie Powstania „Sęp”. Mój pierwszy pseudonim to „Wierny”, tak sobie wybrałem w „Garłuchu”.
- Proszę powiedzieć kilka zdań na temat domu, w którym się pan urodził, wychował i gdzie wtedy pan mieszkał?
Rodzice jeszcze przed moim urodzeniem byli rolnikami. W rejonie Płońska mieli gospodarstwo. Ojciec z tej rodziny jako pierwszy przeniósł się do Warszawy, bo chciał zmienić układ, że tak powiem, zarobkowy, życiowy dla rodziny. Początkowo mieszkaliśmy w Warszawie...
- Urodził się pan już w Warszawie?
Nie. W Płońskim.
- Po przeprowadzeniu do Warszawy mieszkaliście przy ulicy?
Freta 16. To wszystko zostało potem zburzone. W krótkim czasie ojciec skończył kursy w Warszawie i został palaczem kotłowym.
- Pamięta pan, w którym roku przeprowadziliście się do Warszawy?
W 1930 roku. Ojciec zyskał pracę na Forcie Bema (to była jednostka wojskowa, wytwórnia amunicji numer 1) i został w krótkim czasie kierownikiem głównej elektrowni.
To były lata trzydzieste, tak bym to określił. Fort Bema miał olbrzymią kotłownię. Ojciec został kierownikiem kotłowni i do wybuchu Powstania Warszawskiego pracował na Forcie Bema. Równocześnie wybudował dom jednorodzinny w podwarszawskiej miejscowości Chomiczówka, która dziś jest dzielnicą Warszawy. Z całą liczną rodziną, bo nas było czworo rodzeństwa razem i rodzice, spędziliśmy w tymże domu na Chomiczówce...
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Na ulicy Elbląskiej, szkoła podstawowa numer 73.
- Czy pana dom był o nastawieniu patriotycznym?
Tak. Szczególnie matka była wielką patriotką, wielkiej miary. Była za bardzo religijna i tak jak dzisiaj na to patrzę, ona nadawała ton całej rodzinie.
- Jakie było w szkole nastawienie?
Szkoła była bardzo patriotyczna. Szkoła numer 73 była na dalekich Powązkach niedaleko obecnego cmentarza wojskowego.
- Ile pan miał lat w momencie wybuchu wojny?
Piętnaście lat.
- Jak pan pamięta pierwszy dzień wojny?
Samoloty lecące akurat nad nami. Bombardowania przeżywałem jak wszyscy. Wtedy nie byłem bohaterem, przeżywałem to. Niemniej matka zawsze mówiła, że Niemcy nie zdobędą, nie zajmą Warszawy. To były jej duchowe przekonania. Niemcy jednak zajęli Warszawę, a nas wysiedlili.
Tak, ale na krótko. Potem zwolnili. Tylko wygonili nas kilkanaście kilometrów do Izabelina, bo myśleli, że będą ciężko zdobywać Warszawę, a jednak Warszawa skapitulowała szybciej, niż się Niemcy spodziewali.
- Kiedy wróciliście do domu?
Następnego dnia.
- Wszystko działo się we wrześniu?
Tak, we wrześniu. [W Izabelinie] tylko przenocowaliśmy i wróciliśmy [na Chomiczówkę]. Potem rozpocząłem naukę w Boernerowie, tamtejszym gimnazjum. To jest miejscowość oddalona o jakieś dwa kilometry od Chomiczówki. Potem tak się złożyło, że ojciec nas z moim starszym bratem wywiózł (właściwie sami poszliśmy) do Płońska, do rodziny.
Ogólnie mogę powiedzieć, że to był 1939 rok. Nie wiem, jaki to był miesiąc.
Tak. Ojciec wywiózł nas do Płońska, bo uważał, że tam jest bezpieczniej. Myśmy mieli okna zwrócone na tak zwane góry szwedzkie. To były okopy szwedzkie, góry, pagórki między Boernerowem a Chomiczówką, i wtedy Niemcy na tych górach rozstrzeliwali ludzi.
Z okna myśmy to widzieli, jak ci ludzie niektórzy wyskakiwali na górki. Nasz ojciec wpadł w panikę, w pewnym sensie, że to będzie dotyczyło wszystkich i tak Niemcy będą postępować i wywiózł nas na wieś [w okolice] Płońska. Przerwałem szkołę i myśmy [w Płońsku] byli wiele miesięcy. [W Warszawie] się ustabilizowało i wróciliśmy.
- W Płońsku chodził pan do szkoły?
Nie, tam nie. I wróciliśmy tutaj.
- Czy jeszcze w 1939 roku, czy już w 1940?
W 1940 roku.
- Wrócił pan ponownie do szkoły?
Tak. Nawet do tej samej.
- Jak się rozpoczął pana kontakt z konspiracją? Czy to było w szkole? Jak to się zaczęło?
Miejscowość, w której mieszkałem, w Chomiczówce, to myśmy tak grupowo, chłopaki, [zaczynali się organizować]. Już w okresie jak Niemcy się usadowili tutaj, mieliśmy swoją grupę sześciu kolegów. Pięciu było starszych ode mnie o jakieś dwa lata.
- Pamięta pan jakieś nazwiska?
Pamiętam, ale to trudno jest [podać w tej chwili]. Sześciu nas było i w roku 1942, w marcu, jeden z nas nawiązał kontakt w Boernerowie z konspiracją i z naszym późniejszym dowódcą Tadeuszem Towarnickim „De Vranem”. On nas zaprzysiągł (to był człowiek bardzo dzielny, nad wyraz bojowy, odważny) i w krótkim czasie zabrał nas do partyzantki. Miał zamiar zorganizować duży oddział partyzancki i nas trzynastu miało być zalążkiem. Myśmy broni mieli bardzo mało – jeden długi karabin, kilka pistoletów. Na przykład wyjeżdżając na partyzantkę, byłem najmłodszy, ale nie miałem broni. Mieliśmy zdobywać, miano nam dostarczyć. Udaliśmy się w Lubelskie prawie nad polską granicę, tak jak dziś, bo w tamtym okresie ta granica była odsunięta znacznie na wschód. W partyzantce myśmy wiele nie zwojowali. Zniszczyliśmy jakieś słupy telegraficzne, odebraliśmy wszystkim, [kogo spotkaliśmy] na drodze, (bośmy maszerowali ciągle) od sołtysów, wójtów listy [osób przeznaczonych na wywózkę]. Niemcy już wtedy wywozili na roboty do Niemiec, tworzyli listy. Myśmy to niszczyli. Dwukrotnie rozbroiliśmy Niemców, ale oni zabierali zwierzęta akurat tam, gdzie myśmy przechodzili, po prostu odbierali ludziom i pędzili gdzieś. To był taki patrol, że jeden Niemiec, dwóch „własowców”. To byli rosyjscy jeńcy, którzy współpracowali z Niemcami. Kilka karabinów żeśmy zdobyli i to już było coś więcej. Ale w pewnym momencie przyjechał z Warszawy łącznik, z kompani i „De Vranowi”, który nami dowodził, dał polecenie, rozkaz, że mamy wracać do Warszawy. To jeszcze nie były czasy, kiedy masowo powstawała partyzantka, to trochę było jeszcze za wcześnie.
- W którym roku przyjechał rozkaz powrotu do Warszawy?
To wciąż jest 1942 rok. Myśmy w ogóle na partyzantce byli tylko dwa miesiące.
- To była wiosna, jesień 1942 roku?
Wiosna. W połowie maja żeśmy wyjeżdżali na partyzantkę i po dwóch miesiącach z niej wróciliśmy.
- To były tereny bliskie obecnej naszej granicy wschodniej?
Tak.
- Pamięta pan mniej więcej gdzie to było?
Nie. Miejscowości nie pamiętam, bo myśmy zawsze byli w ruchu, co noc byliśmy w innej gminie czy sołectwie. Nie wiem, jak szybko żeśmy chodzili. Wróciliśmy, tośmy nawiązali powtórnie kontakt z kompanią, z której żeśmy wyjeżdżali – z 2. kompanią, z tym że naszą partyzantkę zwierzchnictwo uznało za samowolę i ukarało za samowolę ówczesnego dowódcę kompani, że go przesunięto i już był ktoś inny dowódcą, jak wróciliśmy po dwóch miesiącach. Ale „De Vran” zaraz nawiązał kontakty z innymi oddziałami i w krótkim czasie całą grupę, trzynaście osób, może nie całą, bo tu byli ludzie z terenów Warszawy, Włoch, gdzieś z Okęcia, on sam przeszedł i zabrał wielu chłopaków do oddziału kontrwywiadu, do oddziału bezpieczeństwa, który w tym okresie został powołany o kryptonimie „993/W”. To był oddział bezpieczeństwa, myśmy mieli chronić Komendę Główną. Do tego stopnia, że oddział po wpadce generała „Grota” Roweckiego dostał rozkaz, kiedy już powstało [przekonanie], bo to do dziś nie jest pewne, w jakich warunkach wpadł generał „Grot” Rowecki, ale w tamtym okresie to było wiadomo i przez tyle lat nic się nie zmieniło właściwie w poglądach innych, jego wpadki był winien Kalkstein. [...] Chcę powiedzieć, że „De Vran” wprowadził tych ludzi tam. Ze względu na to, że to był oddział specjalny, który miał strzelać do konfidentów głównie, to ja ze względu na to, że moja rodzina była bardzo religijna ze względu na matkę, to powstrzymywałem się trochę, ale w krótkim czasie przeszedłem też do tego oddziału. Tylko chciałem, żeby mnie przeniesiono oficjalnie.
- Pamięta pan, kiedy ten oddział powstał?
Późne lato 1942 roku. I ja się znalazłem w oddziale „993/W”. Oddział dopiero powstał i byliśmy pierwszym patrolem... Oddział wykonał wiele zadań, wiele akcji, wiele wyroków.
- Jakie to były zadania, czy pan pamięta przykłady tych zadań?
To głównie była likwidacja konfidentów. W roku 1986 wydaliśmy książkę o działalności tego oddziału. W tym oddziale musiałem robić to, co inni. Strzelałem również.
- Miał pan wtedy siedemnaście lat?
Nie.
Tak, ale potem w oddziale 1943... I mój osobisty los, że tak powiem, był nieco inny. Bo też miałem taki pociąg, żeby robić dużo, żeby walczyć z bronią. I jak inni przeszli już do „993/W”, to jeszcze prosiłem dowództwo kompanii w Boernerowie, że chcę na razie zostać. I zostałem. Potem żądałem oficjalnego przeniesienia z kompanii do „993/W”, to trwało kilka miesięcy, bo to konspiracja, to trudne to były połączenia, ale przeniesiono mnie i takiego mojego kolegę z partyzantki o pseudonimie „Płowy” potem „Gil”, Ryszard Duplicki – bardzo dzielny człowiek, zginął w Powstaniu. Nas przeniesiono oficjalnie. Zostałem w Boernerowie, w tym czasie powoływali... [W tamtym czasie] były oddziały specjalne i była linia.
- Proszę wyjaśnić, co to było odziały specjalne i co to była linia?
Oddziały specjalne to w latach 1942, 1943 i 1944 walczyły z bronią w ręku. Zadania były różne dla różnych oddziałów. Natomiast resztę konspiracji czyli tych, którzy mogli się kwalifikować jako przyszli żołnierze, tośmy określali, że to była linia. Oni się uczyli i tak samo kończyli konspiracyjne szkoły wojskowe. Sam skończyłem początkowo [szkołę] podoficerską, a potem już „993/W”, skończyłem podchorążówkę.
- Czym jeszcze się zajmował oddział „993/W”? Mówimy o okresie do Powstania. Co pan nam może jeszcze bliższego powiedzieć?
Głównie likwidował zagrożenie wkoło Komendy Głównej. Kiedy wpadł generał „Grot” Rowecki (dowódca Armii Krajowej) to nam zostało zlecone i myśmy w części wykonali [to zadanie].
- Może pan coś bliżej powiedzieć o tym zadaniu dotyczącym wpadki generała „Grota” Roweckiego?
Wtedy wywiad, kontrwywiad doszedł do wniosku, kto właściwie zdradził generała Grota-Roweckiego, i wyszło, że oficer wywodzący się z grupy, którą dowodził generał „Grot” Rowecki w wojnę w 1939 roku. On był dowódcą brygady zmotoryzowanej. Tam był taki człowiek, który był od spraw kultury, jak gdyby oficer do spraw kulturalnych, nazywał się Świerczewski. I wszystko wskazywało na to, że Świerczewski był związany rodzinnie z Kalksteinem. Kalkstein najpierw był w Armii Krajowej, w wywiadzie. Potem jak go aresztowali, to mu się przypomniało, że ma korzenie niemieckie i działał bardzo [mocno] przeciwko Polakom, a będąc w wywiadzie dużo wiedział, dużo ludzi znał. Przez niego delegat rządu wpadł. Na pewno z „dwójki”, z wywiadu wpadło chyba dwóch kolejnych dowódców, szefów.
Świerczewski był jego szwagrem. Kalkstein go po prostu skapował, wykorzystał. Świerczewski znał pułkownika Roweckiego osobiście. I kiedyś zdarzyło się, że na ulicy go rozpoznał i zadzwonił do gestapo i oni nakryli wtedy [generała]. Zablokowali całą ulicę Spiską na Ochocie od placu Narutowicza i tak wpadł generał „Grot” Rowecki. I stąd myśmy szukali Świerczewskiego. Oddział, wywiadowczynie... W tym oddziale były wywiadowczynie, to był bardzo dobrze zorganizowany oddział „993/W”. Wywiadowczynie zdołały ustalić, gdzie Świerczewski bywa. Świerczewski po krótkiej przerwie chciał znowu [wrócić]. On początkowo był w Armii Krajowej, potem wyszedł wtedy, kiedy tam nastąpiła wpadka i Kalkstein został aresztowany. Skrywał się gdzieś na wschodzie nawet, ale widocznie mu dano polecenie, żeby znowu wrócił do Armii Krajowej, bo jeszcze nikt nie wiedział, że on wyda generała, że tak się to ułoży wszystko. Dano mu polecenie, żeby wrócił. On wrócił i zaczął szukać kontaktów. Jak zaczął szukać kontaktów, to połączono to wszystko i Świerczewski został przez oddział zlikwidowany. Przy nim znaleziono legitymację gestapo.
To było w 1943 roku, lato, przed tym wpadł oczywiście generał „Grot” Rowecki. To mniej więcej jedna z akcji. Ale były takie akcje, że Niemcy powołali w Warszawie (stworzyli) Komitet Ukraiński, bo Ukraina współpracowała z Niemcami w 1943 roku okropnie. Ukraińcy w stosunku do Polaków byli bardzo agresywni. Komitet Ukraiński to było coś w rodzaju ambasady tejże Ukrainy, która współpracowała z Niemcami, i kontrwywiad Armii Krajowej wiedział, że jest taka jednostka w Warszawie. Oni mieli swoje biura na ulicy Kopernika 13, blisko przy Ordynackiej, ale nikt ich nie ruszał. Nie chodziło o to, żeby walczyć akurat z „ukraińcami”, ale w momencie jak ludzie Komitetu Ukraińskiego zaczęli tak samo współdziałać przeciwko Armii Krajowej i wyszedł rozkaz, który miał właśnie być zrealizowany przez „993/W” – zastrzelić przywódcę (dowódcę czy szefa tego Komitetu Ukraińskiego, Pohotowko się nazywał) i jego zastępcę, to oddział to wykonywał. Rezultat był taki, że wkroczyliśmy, akurat tam stałem tylko w obstawie, nasi ludzie wkroczyli do komitetu i kiedy weszli do biura Pohotowki, to on jakoś się szybko zorientował i zaczął pierwszy strzelać, ale nikogo nie postrzelił. Rezultat był taki, że został zastrzelony: Pohotowko, jego zastępca i szesnastu innych [ludzi]. Nam dowództwo wydało rozkaz: „Nie strzelać wtedy i oszczędzać Ukraińców, jeżeli będą bierni i nie będą atakować, tylko we własnej obronie”. W rezultacie tak się wywiązało, że szesnastu zostało zastrzelonych, a u nas był tylko jeden ranny z naszej strony. Były takie akcje, że Niemcy w Warszawie od ulicy Chocimskiej (od placu Unii Lubelskiej ona odchodzi) produkowali lornetki dla celów wojskowych. Typowe wojskowe lornetki. Tam pracowali również Polacy i oddział na dwa miesiące przed Powstaniem dostał zadanie: „Podjąć, odebrać z tego zakładu wszystkie gotowe lornetki!”. Już było wiadomo, że prędzej czy później Powstanie wybuchnie i się przydadzą. Oddział taką akcję zrobił. Udało nam się wtedy zdobyć na Niemcach 250 lornetek. Wszyscy oficerowie powstaniowi Armii Krajowej, którzy byli z lornetkami, to właśnie z tymi lornetkami, mniej więcej taki był charakter [zadań]. Głównie likwidowaliśmy szmalcowników, tych, którzy wydawali Żydów. To najczęściej się zdarzało, bo to było w wielkim wydaniu. Oddział do Powstania liczył ponad stu ludzi, tak że to był duży oddział. Właśnie ten oddział tworzył kompanię „Zemsta” w Powstaniu. Mój los nieco inaczej się potoczył niż innych kolegów z partyzantki, ponieważ myśmy wchodzili w skład batalionu „Pięść”.
- Czyli przechodzimy teraz już do samego Powstania?
Tak. Myśmy weszli do batalionu „Pięść”, który miał grupować wszystkie oddziały specjalne Armii Krajowej, między innymi nasz oddział „993/W”. Koncentracja batalionu nie bardzo się udała, bo w międzyczasie okazuje się, że rozkazem generała Komorowskiego „Bora” wyłączeni zostali z batalionu policjanci granatowi, którzy w batalionie mieli stworzyć całą kompanię. Dowódcą batalionu był major Roman Kotowski „Okoń”. Kiedy Powstanie na początku nie spełniło...
- W jakim rejonie działaliście?
Na Woli. Na cmentarzu ewangelickim nastąpiła nasza koncentracja, mobilizacja. Tam poznaliśmy (oddział jako cały) dowódcę. To był batalion powołany bardzo późno, blisko Powstania już i poznaliśmy dowódcę, majora „Okonia”. Prowadziliśmy walki. Starałem się być aktywny w Powstaniu. No i chyba byłem trochę aktywny albo dobrze aktywny, bo kiedy przeszliśmy na Stare Miasto, to dowództwa Powstania, generał Chruściel... Dowódca Powstania majora „Okonia” wyznaczył na dowódcę Zgrupowania „Kampinos”.
To było około 15 sierpnia.
- Czyli na Woli byliście do którego?
Najcięższe walki prowadziliśmy 8 sierpnia, ale wycofaliśmy się d, może 10 sierpnia, pewne oddziały, bo to nie było [tak], że na raz nie wychodziliśmy jako Zgrupowanie „Radosław”. Najcięższe walki były 8 sierpnia.
[Przeszliśmy] na Stare Miasto. Tam wyznaczono majora „Okonia” na dowódcę Zgrupowania „Kampinos”. Dowództwo Powstania bardzo dużą wagę przywiązywało do Zgrupowania „Kampinos”, ponieważ wciąż liczono, że tu przyleci brygada Sosabowskiego i trzeba gdzieś ich przyjąć. W Kampinosie zebrało się około dwa i pół tysiąca ludzi stosunkowo dobrze uzbrojonych, ponieważ tam przyszła wielka grupa ze wschodu jeszcze z porucznikiem „Doliną”, sławnym partyzantem ze wschodu, spod granicy litewskiej przyszedł tutaj, oni byli bardzo dobrze uzbrojeni. Dużo oddziałów [podwarszawskich], które miały rozkaz koncentrować, mobilizować się w Warszawie, nie dotarło z różnych względów do miejsca koncentracji, to gdzie szli? Do Kampinosu właśnie, do Grupy „Kampinos” – Wiersze, Krogulec, te miejscowości... Razem, w okresie 15 sierpnia mniej więcej, było dwa i pół tysiąca wojska. Różnie byli uzbrojeni, ale tam były tak samo oddziały dobrze uzbrojone. Dowództwo Powstania bardzo liczyło na to, przede wszystkim, żeby utrzymać „Kampinos”, dlatego że tam były zrzutowiska. Alianci jak nam zrzucali (niewiele zrzucali, ale zrzucali), to tam się odbierało. To było zrzutowisko najbardziej zbliżone do Warszawy. To była bardzo ważna funkcja – dowództwo Grupy „Kampinos”. Tak się złożyło, że z całego batalionu właściwie, który już nie stanowił tylko naszej kompani, ale już się rozrósł, bo ludzie się dołączali do batalionu, dowódca zabrał tylko mnie.
Tak major „Okoń”. Jako dowódca dostał zadanie i już 10 sierpnia wyszedłem z kompanii „Zemsta”. „Okoń” zaczął organizować... Przyjął zasadę, że mamy wyjść z Warszawy kanałami na Żoliborz i wiadomo było, że z Żoliborza jest łączność z Grupą „Kampinos”. Żoliborz utrzymuje łączność z grupą „Kampinos”, bo to był ten kierunek od Śródmieścia, od Starego Miasta. Myśmy najpierw z majorem „Okoniem” i jeszcze kilkoma, bo nas wychodziło chyba z piętnastu ludzi. Między innymi wychodził adiutant majora „Okonia”, ale tak się potem stało, że gdzieś wybył, zgubił się po drodze, ale przeżył Powstanie. Tak że z batalionu tylko ja byłem razem [z „Okoniem”] i wychodziłem. Weszliśmy do kanałów, żeby przejść na Żoliborz, i z nami były dwie łączniczki, kobiety.
- Pamięta pan, jak się nazywały, pseudonimy?
Nie. Major na przejście kanałami postawił na dwóch ludzi, którzy [chodzili] w pięknych czapkach, bo służby miejskie miały w okresie przed wojną, w okupację specjalistyczne czapki. Dwóch ludzi skądś się wzięło w tych czapkach, ale okazuje się, że oni kanałów nie znali, ale jak się dowiedzieli, że ma się wychodzić kanałami, to już bardzo poznali kanały, a [tak naprawdę] nic nie wiedzieli, jak w kanałach się poruszać, jaka woda, nic nie wiedzieli absolutnie. Okazuje się, że oszukali majora. Weszliśmy do kanałów. Między Warszawą oddzieloną od Żoliborza, mniej więcej pod Dworcem Gdańskim, jest burzowiec. Burzowiec to jest [typ kanału], że co najmniej dwa kanały duże, ściekowe schodzą się razem i w tym miejscu podłoże musi mieć [większy spad], żeby dwie wody się połączyły i dalej popłynęły szybko. Stąd ten burzowiec był straszny. Co było jeszcze, jeżeli chodzi o kanały i wodę w kanałach? Filtry pracowały pełną parą, dużo domów jeszcze nie było zniszczonych bardzo i w kanałach było bardzo dużo wody. Stąd my, jak weszliśmy w kanały, to jeszcze na początku była [niewielka] woda, ale już jeżeli chodzi o burzowiec, to już nas zalewało. Ludzie, którzy mieli znać kanały, nic nie znali, ale próbowaliśmy dwie łączniczki jakoś... Myśmy mieli ze sobą liny i przywiązaliśmy się do wyłazu przed burzowcem i chcieliśmy puścić kobiety przywiązane w pół. Jedna z nich się utopiła i nie utrzymała się rękoma, bo nie wystarczyło, że była uwiązana [w pół], bo ją przewracała woda, tylko [trzeba było płynąć] rękoma, i utopiła się. Ta druga [Bohdana Maria Domańska „Czarna”] prawie oszalała. Myśmy wyszli na wierzch na Dworcu Gdańskim i dostaliśmy się do niewoli. Niemcy nas wyciągnęli z kanałów jeszcze przed Żoliborzem.
- Czyli to był który 10, 11 sierpnia?
Może 12 sierpnia, bo liczę, że 15 sierpnia byliśmy w Kampinosie. Wyciągnęli nas Niemcy, ale już wtedy na Stare Miasto zrzucali ulotki, że będzie oszczędzony (nie rozstrzelony) tylko ten, kto wyjdzie do Niemców i podda się. Jeden z naszych kolegów, który razem wychodził, miał taką ulotkę i dobrze mówił po niemiecku. Komendant niemiecki obrony Dworca Gdańskiego jakoś go zaszachował, że my na podstawie tej ulotki wychodzimy. Wszystko żeśmy powyrzucali. Mieliśmy wychodzić bez broni. Miałem pistolet, ale wyrzuciłem w wodę, major mapy miał, wyrzucił wszystko i jako cywile żeśmy wyszli. I uwierzył komendant naszemu koledze, który z nim pertraktował, że jesteśmy cywile i chcemy tylko uciekać z Warszawy. Dołączył nas do pociągu, w którym uciekali z Ukrainy Ukraińcy z rodzinami, do takiego pociągu nas przydzielił, żeby nas odstawili. Ukraińcy byli z bronią, jeszcze wtedy walczyli razem z Niemcami, mieli nas pilnować i dostarczyć do Pruszkowa, bo już był obóz stworzony w Pruszkowie. Tak się złożyło, że ze mną jeszcze razem z Warszawy ze Starego Miasta wychodził kolega, którego nie znalem wtedy, z „Parasola”, pseudonim „Garbaty” nazywał się Zbigniew Gąsior. On razem z nami wychodził. On jeden z „Parasola”, ja jeden z „Pięści”. Pociąg dojechał do Dworca Zachodniego, zatrzymał się na dłużej. My z „Garbatym” po tych kanałach wyszliśmy się myć, [szukaliśmy] wody trochę, żeby się umyć, i spotkaliśmy przy wodzie polskich kolejarzy i zwróciliśmy się do nich, bo wiedzieliśmy, że musimy uciekać jak najszybciej, im szybciej, tym lepiej – chcieliśmy uciekać z Dworca Zachodniego. [Zapytaliśmy,] czy by nas nie wywieźli, nas jest kilka osób. Była z nami łączniczka, która się nie utopiła, major, już nie było adiutanta, „Garbaty” i ja. Nas czworo było, ci inni gdzieś się ulotnili. I kolejarze powiedzieli, że oni są lokomotywą, z Żyrardowa przyjechali i zaraz wracają do Żyrardowa. Zwróciliśmy się, czy by nas nie wywieźli. Oni: „No za ile?”. Okazało się, że major „Okoń” był przezorny i w butach miał dwieście dolarów gdzieś pod zelówką. Jak przyszliśmy z „Garbatym” do wagonu (bo wiedzieliśmy, że pociąg odjedzie, ale za jakiś czas) do majora i mówimy, że są kolejarze, którzy wyjeżdżają zaraz lokomotywą, ale chcą pieniędzy, dolarów akurat. Oni się zgodzili, na dwieście dolarów, że nas cztery osoby wywiozą. Dostali te dwieście dolarów. Przyjęliśmy zasadę... Łączniczka znała teren i chcieliśmy, żeby nas tylko z Dworca Zachodniego wywieźli i dalej wypuścili. I tak się stało. Ci kolejarze najpierw jakiś materiał na nas zarzucili w tenderze, tam gdzie mają węgiel, przykryli nas, na to nasypali węgla, że ledwo żeśmy żyli, ledwie żeśmy się nie udusili, ale każdy jakoś wytrwał. Wywieźli nas pod Piastów. Tuż przed Piastowem zatrzymali się i mówią: „Uciekajcie!”. Myśmy kierunek przyjęli na zachód do Kampinosu. I udało się!
Wyszliśmy (to była noc akurat) jak najdalej od Warszawy. Nawet przechodziłem niedaleko swojego domu. Po drodze zanocowaliśmy w majątku, który nas bardzo ładnie przyjął, i na drugi dzień, może na trzeci byliśmy w Grupie „Kampinos”. Tam już wiedzieli przez radio z Londynu, że zgłosi się major „Okoń” i żeby wszyscy oficerowie się podporządkowali – już to wiedzieli. W rezultacie zostałem... Myśmy zaraz wracali do Warszawy. Na Żoliborz, olbrzymią grupę żeśmy przyprowadzili. To już była druga grupa z Kampinosu. Ponad sześćset osób dobrze uzbrojonych i z dużą ilością mięsa i wędlin z Kampinosu już przed nami wyszła, bo uznali, że myśmy zaginęli jednak.
- A pana grupa kiedy przyszła na Żoliborz?
Chyba od momentu, jak uciekliśmy, to już trzeciego dnia.
Następnej nocy żeśmy zaraz wracali.
- Czyli to wszystko dzieje się w okolicach po 15 sierpnia?
Nie, przed piętnastym, około 15 sierpnia. Major czym prędzej organizował następną grupę i myśmy już prowadzili następną grupę około siedmiuset osób dobrze uzbrojonych. Nawet moździerze mieliśmy. Grupa „Doliny”, która z Wileńszczyzny przyszła, miała moździerze i podporządkowali się majorowi i oddali moździerze, tak że te dwa moździerze żeśmy dźwigali łącznie z amunicją oczywiście. Ledwośmy szli, jakoś doszliśmy na Żoliborz. Też było ciężko, bo nas po drodze zatrzymali Węgrzy. Z Węgrami to żeśmy… ktoś z nimi rozmawiał, nie wiem kto, i Węgrzy powiedzieli: „Niech was Bóg prowadzi, ale tam dalej są Niemcy i nie przejdziecie, bo są wielkie oddziały”. Akurat wchodziłem w rejon Chomiczówki i ten rejon znałem. Jako pierwszy kluczyłem między domami, przechodziłem koło własnego domu i nawet nie miałem możliwości zawiadomić rodziny, bośmy o trzeciej w nocy, może o drugiej przechodzili i nikogo nie było żywego i nie mogłem nic powiedzieć. Z całej grupy (mała grupka się zgubiła i wróciła do Kampinosu), z siedmiuset osób to może czterdzieści wróciło do Kampinosu, reszta z bronią ze wszystkim doszła na Żoliborz. Następnej nocy znowu nie spaliśmy, bo ze Starego Miasta na Żoliborz doszedł kanałami, bo już mniejsza woda była, generał Pełczyński, który był szefem sztabu u generała „Bora”. Generał Pełczyński przyszedł i zaraz zarządzono natarcia na Dworzec Gdański. Te natarcia były dwa, [kolejne] powtórzone potem następnej nocy. Zginęło pięciuset pięćdziesięciu ludzi w tych natarciach, ale dworzec był nie do zdobycia. Wyjechały pancerki i zamknęły nam zupełnie drogę. Majora „Okonia” znowu skierowano na dowódcę Zgrupowania „Kampinos”, czyli musieliśmy wracać z powrotem.
Major „Okoń” po drodze mi mówi tak: „Słuchaj, nie mogę ciebie zrobić – za młody jesteś i za mały masz stopień – nie mogę ciebie zrobić adiutantem” – mimo że chciał.
Dziewiętnaście. Mówi: „Tylko musisz mi znaleźć tu możliwie najszybciej adiutanta do spraw bojowych”. Potem się tak ułożyło, że zostałem adiutantem do spraw łączności z Warszawą, która w sumie była najważniejsza, bo radio w Kampinosie nie miało łączności z Żoliborzem i z Warszawą, tylko przez Londyn wszystko się odbywało, tak że ta łączność dla Kampinosu był bardzo ważna. Major mnie odkomenderował do radiotów i wtedy wszystkie meldunki, czy rozkazy, czy jakieś pouczenia do majora, to wszystko przechodziło przez moje ręce. Brałem udział w międzyczasie w dwóch natarciach żoliborskich, ciężkich.
- Do kiedy był pan w Kampinosie?
Do końca, dokąd się Kampinos utrzymał w tym miejscu. Jeszcze taki szczegół – „Okoniowi” zarzucają niesłusznie, wiele zarzutów stawiają, broniłem go tu i tam. Niemcy pod Jaktorowem rozbili Grupę „Kampinos”, bo już front na tyle się zbliżył, że było [dużo] Niemców, wojska w tym rejonie, gdzie myśmy chcieli iść. Mieliśmy iść na zachód, w lasy koneckie.
- Kiedy to było, datę pan pamięta?
Dwudziestego siódmego września opuściliśmy Kampinos, ale już Niemcy nas otoczyli, że była tylko jedna dziurka do wyjścia, i tą dziurką wyszliśmy. Tylko ranni i zabici zostali. Wyszliśmy w kierunku Żyrardowa i grupa cała doszła do Jaktorowa. Niemcy już postawili takie wojska (na torach dwa pociągi pancerne) i tam się bitwa rozegrała i rozbili grupę. Wtedy tylko pojedyncze oddziały grupy stamtąd się wyrywały. Tam zginął major „Okoń”.
- Co działo się dalej z panem?
Byłem ranny, miałem przestrzelony łokieć, ale ponieważ w międzyczasie do Kampinosu po upadku Starego Miasta przyszła reszta mojej rodzimej „Zemsty”, że tak powiem, to dołączyłem do nich, kiedy zostałem ranny. Do nas przyłączył się też człowiek, który znał rejon trochę i wyprowadził nas z rejonu walk pod Jaktorowem (to jest jedna stacja przed Żyrardowem). Jak wyszliśmy, tośmy szli dalej i przeszliśmy grupą może czterdziestu ludzi dobrze uzbrojonych. Tyle właściwie broni mieliśmy, ile mogliśmy udźwignąć. Mimo że byłem ranny poważnie w łokieć, też stena ze sobą dźwigałem. Doszliśmy pod Opoczno i już zalegliśmy koło Drzewicy. Drzewica to tam, gdzie noże, widelce ładne robili kiedyś, teraz nie wiem, czy robią? Myśmy tam zalegli. Dużo było rannych w grupie czterdziestu ludzi, z którymi szliśmy. Cały czas mego łokcia lekarz nie widział. Mieliśmy tylko jedną sanitariuszkę kompanijną w mojej kompanii, jeszcze z Woli, ze Starego Miasta.
- To ta, która z wami szła kanałami?
Nie. Ta to się gdzieś zagubiła po drodze. Ta, o której mówię sanitariuszka, koleżanka, wywiadowczyni z „993/W”, przeszło stu lat dożyła i [kiedy miała] 101 lat, umarła.
- Pamięta pan jej nazwisko?
Tak. Izabella Horodecka, pseudonim „Teresa”. [...]
- Jak zalegliście pod Opocznem, to czy ludność cywilna wam pomagała?
Bardzo. Myśmy koncentrowali się na pewnych ludziach, których nam wskazano, też oczywiście z tamtejszej Armii Krajowej. Bardzo ofiarnie nam pomagali. Myśmy potem ich odwiedzali z kolegą, który tam był razem ze mną.
- Jak długo tam zostaliście?
Stosunkowo szybko stamtąd się wycofałem, bo coś z łokciem musiałem robić, i przejechałem. Trochę koleją, trochę podmiejską koleją...
- Do rodziny na Chomiczówkę?
Tak, ale oni znowu byli wysiedleni i byli gdzie indziej. Odnalazłem ich pod Warszawą i z rodziną się połączyłem.
- Kiedy to było w 1944 czy w 1945?
To był jeszcze 1944 rok. We wrześniu było rozbicie pod Jaktorowem, 22 września byłem ranny. Byliśmy tam kilka miesięcy od września pod Opocznem, może dwa miesiące, to był wrzesień, październik, listopad. Przyjechałem do Warszawy i połączyłem się z rodziną.
- Dalej pan uczestniczył w walkach czy już pan się wycofał?
Jak mówiłem, na początku zostałem w grupie Boernerowo w 7. pułku. W międzyczasie w Boernerowie stworzono ODB. Każdy oddział Armii Krajowej na kilka miesięcy przed Postaniem wydzielał z siebie tak zwane grupy specjalne ODB – oddział dywersji bojowej. Takim oddziałem w „Garłuchu”, moim pierwszym oddziale ODB, akurat dowódca zlecił organizację takiego ODB (przed Powstaniem) i Major Wysocki dowódca 7. pułku zrobił mnie dowódcą ODB, które wywodziło się z kompanii boernerowskiej. Jak gdyby patronem był dowódca kompanii i batalionu [oddziału], który obejmował Boernerowo, major „Zawisza” (on był patronem), ale dowódcą to ja byłem. Tam szereg najcięższych akcji dokonywałem z ODB boernerowskim.
Tak
- A po Powstaniu pan znowu wrócił do tego oddziału?
Wróciłem. Zrobiliśmy jeszcze jedną akcję, bardzo trudną. Byłem okropnie przywiązany do Boernerowa i do tych ludzi. Boernerowo jako takie – tam każdy był w konspiracji w jakimś oddziale, to byli wszystko ludzie bardzo inteligentni, bardzo oddani Polsce, tak jak sam Boerner. […] Cały Boernerów, wszyscy się znali, to konspiracja jaka tam była? Tam wszyscy o wszystkim wiedzieli. Co my żeśmy jeszcze zrobili? W najbliższej okolicy to Boernerowo było znane jako oaza dobrobytu, bo rzeczywiście wysocy urzędnicy Poczty Polskiej, najwyżsi, wszyscy tam mieli domy, wybudowano im domy przez dwadzieścia lat, stworzono im warunki doskonałe. I ci ludzie, jak nastała wojna, wszyscy gdzieś [byli w konspiracji]. Ale okoliczni tak jak Chomiczówka – bo była zbliżona do Boernerowa, ale to było na niższym poziomie intelektualnym, etycznym. Tu robotnicy mieszkali, a tam... Wszyscy wiedzieli, że Boernerowo to są i ludzie bogatsi. Ni stąd, ni zowąd w Boernerowie już weszli Sowieci...
Mówimy o roku 1945. Wkroczyli Sowieci i kilka dni po ich wkroczeniu w Boernerowie (gdzie wszyscy jeszcze mieszkali) zaczęły się napady bandyckie. Co drugą noc któryś domek wybrali. Bandyci to byli sowieccy dezerterzy. Tam nie było, że ktoś nie otworzył, nie, bo jak nie otworzył, to wystrzelili z pepesz w zamki, zawsze [ludzie] otwierali, bo w [nich] strzelali. Z grupą ODB jeszcze, postanowiłem, cholera jasna, znaleźć ich i rozprawić się z nimi. I udało się.
To było dwa miesiące po wkroczeniu Sowietów, a oni wkroczyli 17 stycznia.
Nie. Oni tu jeszcze byli, jeszcze wojsko było, jeszcze dezerterzy na tyłach się poruszali, tak że to było styczeń, może luty.
- Proszę opowiedzieć krótko o tym epizodzie przed końcem wojny. Nie poddaliście się, byliście grupą aktywną, walczącą?
Spowodowałem z kolegami z „Zemsty”, że całą broń, którą mieliśmy w Opoczyńskim, dostarczyłem do Warszawy i na Chomiczówce w domu schowałem wszystko. Kilka pistoletów maszynowych i to wszystko miałem, dysponowałem bronią i również już nawiązałem wtedy kontakty z ludźmi z ODB boernerowskiego. Po prostu skrzyknąłem czterech chłopaków... Zbieg okoliczności spowodował, że dowiedziałem się [pewnych faktów], bo jeden z bandytów mówił doskonale po polsku. Myśmy zawsze chodzili do [ludzi], których napadli w Boernerowie i obrabowali zupełnie i oni nam opowiadali. Niedaleko nas (w następnej miejscowości) mieszkała rodzina przed wojną, gdzie nie było ojca (jeszcze przed wojną nie było) i kobieta miała dwóch synów. Powiedzmy, że ta rodzina P. się nazywała, bo to nazwisko na P. się zaczynało. Dwóch synów – jeden miał dwadzieścia lat i go znałem (tak jak nas sześciu weszło do AK, to on był z daleka, on taki łobuziak był podwarszawski), a drugi miał dwadzieścia pięć, dwadzieścia osiem lat. Oni w ostatnim momencie, przed wojną zaczęli handlować ze wschodem, przez granicę. Najpierw jeden.... Ich mama sprzedawała biżuterię różną, a oni tak tam wozili mnóstwo... We dwóch zaczęli, prowadzili handel. Wędlinę przewozili, granicę mieli załatwioną i przechodzili, a stamtąd przywozili drogocenne rzeczy (z Rosji). Jak się front zbliżał, to jednego i drugiego straciliśmy w ogóle z oczu. Ale jak weszli Sowieci, to zaczął się kręcić po Chomiczówce (tam gdzie mieszkałem) młodszy z dwóch braci, w rosyjskim mundurze z papachą wojsk rosyjskich. Nie miałem z nim bliższych kontaktów, tyle że go znałem z widzenia. Jeden z napadniętych kiedyś wracał z Włoch… Kiedy się chodziło z Włoch, to trzeba było iść Lazurową, to ludzie łączyli się w grupy i dopiero szli, bo gdyby tak pojedynczo, to dezerterzy sowieccy zabraliby wszystko. Mój brat dostał wezwanie do wojska, a RKU było we Włochach, szedł z ludźmi z Boernerowa, ich sześciu szło. Z przeciwka od Boernerowa w kierunku Włoch szło trzech żołnierzy sowieckich z pepeszami na ramieniu i mój brat rozpoznał tego młodszego z [braci] P. wśród tych trzech. I dopiero połączyłem [ze sobą] te napady, ten, co dobrze mówi po polsku, to jest ten P. Jeden szedł, którego napadli, i jak minęli ich (oczywiście przepuścili ich i oni poszli w kierunku Włoch, ci dezerterzy wojskowi sowieccy, a grupa mojego brata szła w kierunku Boernerowa), to łzy zaczęły mu się lać, bo jemu żonę zgwałcili, jak napad zrobili u niego. To był kierownik poczty boernerowskiej. I przez przypadek dowiedziałem się, kto oni są, skąd oni są. Wysłałem swoją matkę, żeby nawiązała kontakty z matką tego P., bo ona sprzedawała różne drogie rzeczy tanio i dowiedziałem się, gdzie on mieszka i z nim tych trzech zawsze tam nocowało. Zorganizowałem grupę czterech [osób]. Nie mogłem się tam pokazywać, bo mnie znali i żeśmy w dobrym stylu, ale w porozumieniu z komendantem wojskowym z rejonu Boernerowa i Jelonek (bo to gmina Jelonki była) przez komunistę boernerowskiego nawiązaliśmy kontakt z komendantem wojennym, ruskim. Mój komunista boernerowski został już przez władze polskie powołany na komendanta MO miejscowego. On się bał tego zrobić, zwrócił się do mnie też i mówi: „Słuchaj, pomóż”. Wiedział, że my te akcje robimy i trudne bardzo... Ale to trzeba by dokładniej opowiadać, ale już za długo.
- Proszę pana, koniec wojny zastaje pana w Chomiczówce. Co się z panem dzieje po zakończeniu wojny, był pan represjonowany, miał pan jakieś problemy?
Byłem mocno represjonowany i głównie przez to, że działałem na Boernerowie. Koło komunisty boernerowskiego (nazywał się Jędrzejewski, był przyzwoity człowiek) zaczęli się gromadzić ci towarzysze, którzy się czuli, że do rządu można czy do stanowisk się dorwać, już zaczęli. Oni mnie znali, było trzech takich i stąd w UB byłem bardzo szybko rozszyfrowany, że działałem, co robiłem.
Tak, ale oni zaczęli mnie szykanować od 1947 roku. Właściwie do powstania „Solidarności” to miałem stały nadzór z UB. To się wyrażało czym? Nie chcieli mnie przyjąć do pracy, bo wszędzie w większych przedsiębiorstwach to UB musiało się wypowiedzieć. Jak do mojej kartoteki zajrzeli, to już wiedzieli i – odpada, odpada. Uczyć się też nie mogłem, dlatego że powołali w Warszawie pierwsze technika, jak Sowieci wyszli, i egzamin do technikum elektrycznego zrobili na Nowogrodzkiej i egzamin był. Jeszcze nie wiedziałem, że UB tak mnie prześladuje. Przystąpiłem z innym kolegą do tego egzaminu, bośmy przecież młodzi byli i niewyszkoleni. Zdawałem egzamin i mi się udało. Już punktowy system wprowadzili w szkolnictwie i miałem dużo punktów. Jak po egzaminie wywiesili listę z punktami, wiedzieliśmy, ile będzie przyjętych (taki system zrobiono). Dowiedziałem się, że mam dużo punktów. Byłem przekonany, że mnie przyjmą. Tymczasem jak wywiesili listę, których przyjmują, to mój kolega się nie dostał, bo miał za mało punktów, a mnie nie przyjęli tak samo. Poszedłem do sekretarki i mówię: „Przecież są tacy z mniejszą ilością punktów i zostali przyjęci, a ja mam więcej, dlaczego nie zostałem przyjęty?”. Ona spojrzała na mnie, starsza kobieta i mówi: „Zaraz pójdę zobaczyć do dokumentów”. Poszła, przychodzi, a już wtedy nasz dowódca zgrupowania pułkownik „Radosław” ze względu na ludzi, którzy dostali się do więzienia na skutek partyzantki, zostali wzięci i karę śmierci mieli, to on zgłosił to sławne ujawnianie się. Inni to mieli pretensje do niego – dlaczego kazał nam się ujawniać, z czego? Co myśmy złego jeszcze zrobili Polsce Ludowej? Nie zdążyliśmy jeszcze nic złego zrobić! On ujawnił nas ze względu na to, żeby uratować tamtych od śmierci. Byłem ujawniony, już wszędzie gdzie występowałem, to ujawniałem, że jestem ujawniony z Armii Krajowej. Wróciła sekretarka i wzięła mnie za ramię i mówi: „Wiesz co, naucz się na przyszłość wypełniać ankiety”. To już wszystko zrozumiałem, że w ankiecie, którą już wypisałem, że byłem ujawniony i koniec. Odtąd się zaczęły moje szykany. Potem starałem się [dostać] do „Betonstalu”, potem koledzy moi pracowali w przemyśle mięsnym – tam się starałem, wszędzie mi odmawiano. Wziąłem się za rzemiosło.
Nie mogli przeszkodzić.
- I jakim rzemiosłem pan się zajął?
Kaletnictwo, którego nie znałem.
- Jakie jest pana odczucie dotyczące Powstania?
Jeżeli chodzi o wybuch, to jestem zdecydowanie pewny, że gdyby nie zrobił tego generał „Bór”, to zrobiliby to komuniści i krzyczeli na cały świat, że „O....!”.. Wtedy były takie nastroje w Warszawie, że baba z magla mogłaby Powstanie wywołać. I mój punkt widzenia jest taki, że Powstanie w ogóle wybuchło, a jak było prowadzone? No, akurat byłem czynny, że tak powiem, nie stykałem się z tymi, którzy coś tam źle robili czy coś. A teraz mam 1700 złotych emerytury i tylko to.
- Jest pan czynny w dalszym ciągu, jeśli chodzi o tą swoją grupę?
No tak. Nie chcą mnie zwolnić, bo już chciałem, bo to jedna operacja, druga operacja. Chciałem się zwolnić, ale [nie pozwalają].
- Jest pan cenny widocznie dla swoich kolegów.
No raczej tak.
Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 14 czerwca 2011 roku w Warszawie.
- Przejdźmy do momentu akcji dotyczących prześladowań Żydów. Proszę opowiedzieć o tych akcjach.
Byłem w dwóch oddziałach i wykonywałem podobne sprawy. Likwidowaliśmy przeważnie konfidentów. To był oddział „993/W”, ale byłem też dowódcą ODB w 7. pułku „Garłuch” w II Batalionie. Potem się okazało, że ODB to jest skrót „oddział dywersji bojowej”, wydzielona grupa bojowa danego oddziału. Nie było już w 7. pułku innych oddziałów ODB. Robiłem to, co było dla danego pułku przeznaczone, czy wyszło w tym pułku, jemu zlecono. Byłem w dwóch oddziałach o podobnym charakterze, a trudniejsze akcje przydarzyły mi się w oddziale ODB „Garłucha”.
- Proszę opowiedzieć o pierwszej istotnej akcji.
Kiedy dogadaliśmy się z jednym z kolegów, bo nam się zdarzyło przed tym iść... Szukaliśmy bieżącej, bezpośredniej walki z naszym najeźdźcą i trafiliśmy do ludzi, dowódców i poszliśmy do partyzantki.
To był 1942 rok, maj. Musiałem sobie zawyżyć w stosunku do swoich zwierzchników lata, bo faktycznie miałem siedemnaście lat. Myśmy pojechali na partyzantkę w lasy lubelskie, rozwadowskie, na południowy wschód. Partyzantka w sumie nam nie wyszła. Nie wyszła, dlatego że dowódca, który nas prowadził… Miał pseudonim „De Vran”, Tadeusz Towarnicki, bardzo dzielny żołnierz, bardzo odważny i pierwszego dnia Powstania zginął. Nas z Warszawy konkretnie z „Garłucha” właśnie, bo tu zaczynałem wszelką konspirację, w Boernerowie – to jest taka krańcowa miejscowość ówcześnie była na Zachód od Warszawy...
W partyzantce myśmy niewiele zdziałali, słabo byliśmy uzbrojeni, miano nam dostarczyć broń na miejsce, czego nie zrobiono, natomiast oddział odwołano. Dowództwo z „Garłucha” odwołało ten oddział. Okazuje się, że to były generalne założenia Komendy Głównej [które mówiły], że jeszcze partyzantka w lasach polskich miała się nie rozwijać. Powstawała dopiero teoria dwóch wrogów, że właściwie partyzantka powodowała to, że Niemcy straszne represje stosowali. W związku z tym to jak gdyby się narodowi polskiemu nie opłaciło i nas odwołali. Do tego się jeszcze przyczynił nasz dowódca „De Vran” Tadeusz Towarnicki – był znany jako dzielny, zrywny dowódca i chciano mu powierzyć inne zadanie. Wtedy kiedy wróciliśmy do Warszawy, to on sam został wcielony do oddziału „993/W”, kontrwywiadu – wykonawstwo – jako zastępca dowódcy, którym był Leszek Kowalewski „Twardy”. Właściwie wszyscy, którzy wrócili z partyzantki (było nas trzynastu), bo tam nikt nie zginął, wstąpili do oddziału „993/W”. Natomiast ja z kolegą (z tej partyzantki) „Gilem”, który w „Garłuchu” miał pseudonim „Płowy” (rzeczywiście był płowy), tak od razu nie polecieliśmy do „993/W”, aczkolwiek w ciągu miesiąca nas przeniesiono i razem żeśmy się wszyscy znaleźli. Myśmy postawili warunek, że chcemy jednak utrzymać kontakt z rodzimym oddziałem, z „Garłuchem”, z kompanią boernerowską, bo stąd się wywodziliśmy.
Już było po wpadce. Dowódcą „Garłucha” był major „Wysocki”, Stanisław Babiarz, on uznawał, że cały oddział jako taki to byli dobrzy żołnierze i on się w zasadzie na przeniesienie nas nie godził. Jak myśmy trochę potwierdzili, że chcemy coś robić… A nami co kierowało? To, że spodziewaliśmy się, że [jeśli] wchodzimy do dużego oddziału, to będziemy mało ważni, mało będzie akcji, będziemy pionkami, a tu może w oddziale liniowym (bo tak to się wtedy nazywało) będziemy więcej znaczyć. I tak się rzeczywiście zdarzyło. Ale major „Wysocki”, dowódca „Garłucha”, strasznie [oponował]. Zapotrzebowanie ze strony kontrwywiadu, oddziału „993/W”, poszło do komendy do wydziału, który decydował o ewentualnych przeniesieniach, natomiast „Wysocki” nie chciał się zgodzić absolutnie, żebyśmy przeszli. I tak trzymał nas w niepewności, nie wrażał zgody, na górze nie uzgodniono i my dwaj tak żeśmy w próżni troszkę byli przez jakiś czas – ja i „Płowy”, kolega Ryszard Duplicki, który też zresztą zginął w Powstaniu. Ponieważ więcej byłem aktywny... Myśmy stopnie mieli równorzędne z „Płowym”, ale ponieważ z racji, że blisko mieszkałem Boernerowa, więcej ludzi znałem ze strony „Garłucha”, to utrzymywałem więcej kontaktów. Kiedy już major „Wysocki” wyraził zgodę, żebyśmy w akcjach ODB (bo powołano wtedy takie oddziały dywersji bojowej, jak gdyby oddział specjalny w jakimś większym oddziale liniowym był) brali udział. Uzgodniliśmy z „Płowym”, ponieważ tak się wydarzyło, że był trochę ode mnie starszy, to on był w „993/W” dowódcą „piątki” i ja jemu podlegałem. Tośmy uzgodnili z „Płowym”, że więcej będę w Boernerowie, bo mi był bliżej domu (będę działał) i major „Wysocki” mnie powołał ma dowódcę tego ODB, ale znowu postawił warunek, że on to robi zupełnie nieoficjalnie i nie będę jak gdyby w dokumentacji figurował ja, tylko pseudonim. Faktycznie zostałem dowódcą i faktycznie w ODB organizowałem wszystkie akcje.
- Przejdźmy teraz do tej akcji we Włochach dotyczących fryzjera.
Kiedy już wyrażono zgodę na to, żebym [został] dowódcą ODB, zacząłem organizować sobie, za namową mojego poprzedniego dowódcy, jakiś wywiad. Ponieważ w Boernerowie znałem bardzo dobrze tamtejszego dzielnicowego, mimo że to był tylko powiat warszawski, Boernerowo podlegało pod komisariat we Włochach, dzielnicowy (Łubiński się nazywał) bardzo szanowany w Boernerowie człowiek, skontaktował mnie z policją granatową i po tej linii wywiadowczej poszedłem. Jeżeli coś trzeba będzie w kierunku wywiadu, sprawdzania działać z policją granatową, skontaktował mnie z dowódcą czy szefem komisariatu włochowskiego. [Szefem komisariatu policji] był przedwojenny porucznik Andrzej Łukasik. Kiedy go poznałem we Włochach, w jego służbowym gabinecie, to on mnie z kolei skontaktował ze swoją jak gdyby prawą ręką. Komisariat we Włochach to właściwie był więcej oddziałem konspiracji niżeli oddziałem policyjnym, a przeważnie działającym na szkodę, a nie na rzecz Niemców. Ogólnie historia policji granatowej była bardzo opluta za komuny. Moim zdaniem, tym bardziej że z tymi ludźmi ja się wiele stykałem, to byli bardzo wartościowi ludzie. Rzadko który policjant granatowy, który był... Nie wiem, czy powszechnie jest znane, że po prostu jak już kapitulacja nastąpiła, to Niemcy wezwali wszystkich policjantów granatowych, bo chcieli, żeby ci utrzymywali porządek – taki złodziej, bandyta, kieszonkowiec – żeby się zajmowali tym, i pozostawili im nawet broń, z tym że nie krótką, a długą, tylko do specjalnych zadań zostawili im karabiny. Poniektórzy może się i wysługiwali, może zasługiwali na potępienie, ale stykałem się tylko z policjantami, którzy byli ofiarnymi ludźmi, żołnierzami, członkami konspiracji. Szczególnie zżyłem się z jednym, nazywał się Zygmunt Okuń, który był zastępcą komendanta Łukasika we Włochach do spraw organizacji pracy na rzecz konspiracji.
Co oni robili we Włochach? Oni przede wszystkim w całym rejonie (co jest zasługą właśnie dowódcy Łukasika, który obsługiwał komisariat włochowski) zorganizowali taką rzecz, że wszystkie listy, które szły pocztą (bo poczta oficjalna, pół-niemiecka, pół-konspiracyjna działała), były kontrolowane. Wszystkie listy, które były kierowane przez tą pocztę z tego rejonu, bo oni dalej nie mieli zasięgu już, do władz niemieckich, do gestapo, do policji niemieckiej szczególnie, wyłapywali i czytali, i tam gdzie można było wyrzucić, to wyrzucali, a w innym przypadku wykorzystywali... Jak to było wykorzystywane? Okazuje się, że w narodzie polskim byli konfidenci, i zauważyli, że u nich na terenie jest konfident, który regularnie do policji niemieckiej (może do gestapo, nie wiem) wysyła anonimy mówiące szczególnie o Żydach, bo tak jakoś widocznie był zahaczony przy Żydach i [donosił] i podpisywał te listy jako numer tysiąc osiemset, dalej już nie pamiętam, ale zdaje się sześćdziesiąt osiem i regularnie wysyłał listy. Dowiedziałem się o tym i poradziłem, że trzeba jakoś go odnaleźć, jak on jest taki regularny. Potem w krótkim czasie ustalono, z której skrzynki we Włochach on głównie wysyła. To już coś znaczyło. Wysyłał głównie przy przejeździe kolejowym i zaraz była stacja kolejowa Włochy. To była ważna skrzynka, zawsze podobno było dużo [listów]. I co oni zorganizowali? Może im trochę podpowiedziałem, żeby go tą drogą jakoś znaleźć. Ponieważ policja ściśle współpracowała z ludźmi z poczty, z tymi, co wybierali listy, bo to przez nich musiało przechodzić wszystko, policja wspólnie z nimi zbudowała urządzenie, żeby na kilku najbliższych skrzynkach pocztowych, wrzucając list, żeby listy układały się w ścisłej kolejności, żeby inaczej się nie rozpadały jak normalnie coś rzucone to pada tu czy tam. I tak zrobiono. Do tego trzeba było jeszcze obserwować, kto wrzuca? Skorzystano we Włochach w stosunku do głównie trzech najbliższych [skrzynek] z młodzieży ze szkoły podstawowej. Okazuje się, że tam chodziły dzieci policjantów. To było dobrze zorganizowane. Poniektórzy strasznie to przeżywali. Stawali, tak jak nigdy nie chciało im się wstawać (jak u dziecka), to o szóstej się budzili już i lecieli na służbę. Kiedyś zadałem sobie trud, mimo że mieszkałem na Chomiczówce to było oddalone, ale rowerem jakoś podjechałem i około siódmej byłem. Było umówione hasło, że jak ktoś z nimi chce rozmawiać... Przeważnie był chłopiec i dziewczyna wszędzie i się zmieniali. Szkoła też miała duże zasługi w tym, że wreszcie fryzjera odnaleźli. Jak sobie zadałem trud, poszedłem i powiedziałem hasło, to się na szyję mi rzucili. Pouczyłem ich, jak mają się konspirować, żeby to nie wyglądało tak, że oni bardzo pilnują kto, co. Oni po prostu zaczynali od jakiejś godziny i opisywali osoby, które rzucają listy.
- Tym sposobem trafiliście na fryzjera?
To też jeszcze nie było takie proste, to trwało wszystko długo, chyba ze trzy miesiące. Co policjanci robili [kiedy dostawali] list, że ktoś zawiadamia, że tamten ma schowek, nawet opisywali te schowki gdzie, jak trzeba wejść i szukać. Takie anonimy wysyłano przez złość niekiedy albo jak ten, zawodowo, chyba jeden w tym rejonie, żeby winnych szukano też. Konspiracja szukała tego jednego. Co policjanci robili z takim listem? Po prostu przebierali się w cywilne ubranie i kto wyglądał najlepiej albo jak żona lub córka była dorosła, to szli w to miejsce, o którym opisywał dany konfident czy donosiciel, [żeby] uprzedzić... To co zauważono? Przebrany policjant poszedł i poszedł już za późno, bo policja niemiecka już wkroczyła, zabrała wszystkich, rozstrzelała wszystkich. I tak było kilka razy. To nie była zabawa, tylko po prostu morderstwo, bo Niemcy jak przychodzili w takiej sytuacji, to Żydów zabierali.
- Przejdźmy teraz do samej akcji.
Zauważono, że z tej właśnie skrzynki przy dworcu jeden człowiek, lat około czterdzieści, czterdzieści pięć, bardzo regularnie przychodził, regularność to co tydzień. I ten wygląd się powtarzał. Kiedyś, już nie wiem, nie pamiętam, czy ktoś ze starszych policjantów poszedł pilnować szczególnie tą skrzynkę i tego ewentualnego człowieka, czy też same dzieciaki, które poszły. Ustalono, że on po wyjściu ogląda się tu, tam i idzie kawałek i bardzo blisko jest zakład fryzjerski, że zawsze wchodzi do zakładu fryzjerskiego. Co zrobiono dalej? To była bardzo żmudna robota, ale policja oficjalnie sprowokowała jakąś sytuację, że on musiał coś napisać. Fryzjer, który wchodził, musiał coś napisać czy podpisać się, chodziło o [charakter pisma]. Mój najlepszy policjant, Okuń się nazywał, poszedł, tamtego zmusił i [fryzjer] napisał. Mieliśmy stare listy i natychmiast wysłaliśmy do grafologa. Trzech grafologów ustalało, czy to jest to samo pismo, i trzem grafologom wyszło, że to jest to samo pismo. Na podstawie tego wystąpiono o wyrok na niego. Od tej pory możemy mówić o akcji. Z „Gilem” ustaliśmy dzień (myśmy zawsze z „Gilem” ustalali, mimo że byłem dowódcą), wzięliśmy z oddziału, z plutonu czterech ludzi. Policjanci nam zorganizowali w niedalekiej odległości od fryzjera (to wszystko w wąskim gronie jakieś trzysta, czterysta metrów się odbywało) lokum, domek jednorodzinny innego policjanta. Tego dnia chcieliśmy go zastrzelić, bo wyrok już był. Komplikacja była, bo wyrok przyszedł nie do „Garłucha” (bo „Garłuch” to była właściwie liniowa jednostka), tylko do naszego oddziału „993/W”, bo on się tym zajmował. Dowiedziałem się o tym, a chciałem, żeby to robił „Garłuch”, bo wtedy w moje ręce to by wpadło wszystko. To znowu żeśmy czekali kilka tygodni, żeby przeniesiono tą akcję do „Garłucha”, i przeniesiono. Łukasik nam załatwił lokum, u tego policjanta przeważnie dorośli byli, a dzieci nie orientowały się.
Teraz, że tak powiem, najbardziej dramatyczna rzecz, która nawet w opowiadaniu komplikuje sprawę. To była taka boczna uliczka, która łączyła Włochy (przejazd do stacji) z ulicą Wolską, bo ona się wtedy nie nazywała Połczyńska, tylko Wolska. On był blisko głównej ulicy, nie pamiętam, jak się nazywała. To jest dzisiaj też ważna ulica, tam gdzie jest elektrociepłownia we Włochach. Naprzeciw tego domu, w którym myśmy byli, był duży dom, jak na ówczesne we Włochy. Nie pamiętam, czy miał dwa, czy trzy piętra, w każdym razie był to liczący się dom. Na pierwszym piętrze mieszkała dziewczyna, kobieta podobno bardzo efektowna. Ta dziewczyna kiedyś połączyła się z jakimś chłopakiem i była miłość wielka. Chłopak był bardzo zrywny, działał w konspiracji. Ja tych ludzi nie znałem, nigdy nie poznałem. Ten chłopak poszedł do partyzantki, właśnie ten chłopak tej dziewczyny, która mieszkała naprzeciwko tego domu, w którym nam się zdarzyło być. On tam musiał być dłużej, to jest kwestia, że partyzantka to trwała długo i on w oddziale partyzanckim walczył, ale miłość była wielka, [chłopak] zatęsknił bardzo i dostał zwolnienie z partyzantki, żeby odwiedzić swoją dziewczynę. Był na tyle z tą dziewczyną blisko, że miał klucze od domu. Przyszedł, nie uprzedzając, i znalazł dziewczynę w łóżku z innym, którego też znał, okazuje się. To już od policjantów dowiedziałem się. I co się stało? Partyzant, pierwszy chłopak chciał tamtego zastrzelić, ona zaczęła go obłapywać, utrudniać i tamten w międzyczasie uciekł, ulotnił się. Ona zadzwoniła na policję, że ktoś ją napastuje z pistoletem, żeby przyjechali. Na komisariacie... Sprawa była umówiona, że my wychodzimy stąd i [na komisariacie] był Łukasik. Ponieważ Łukasik z komisariatu najlepiej (tak jak mi mój najbliższy policjant Okuń powiedział) operował niemieckim (częściowo znał, ale na tyle, żeby się porozumieć), Łukasik zadecydował, bo znał teren i wiedział, że ten, który przyszedł i chciał zastrzelić tego drugiego, to... Ona oczywiście nie powiedziała początkowo, tak sobie wyobrażam, że jak ich zastał, to... Rezultat taki, że Łukasik zdecydował, że on sam pójdzie, bo sadził, że to jest tak blisko nas, że może mieć jakiś związek, że jakaś pomyłka, wziął ze sobą jeszcze dwóch policjantów. On jako komendant przecież nie chodził na takie [akcje], tylko przyszedł dlatego, że to było tam, gdzie myśmy czekali, że to było umówione, i on się znalazł. Łukasik zadzwonił (w drzwiach był judasz) i na pytanie tego ze środka, który chciał strzelać, [zastrzelić] tego następcę swego [to znaczy swojej narzeczonej], odpowiedział mu Łukasik, że policja. Tak jak potem policja już uzgodniła, bo rzeczywiście to w gronie policji wszystko się działo, to ten w judaszu rzeczywiście zobaczył mundur policjanta i wtedy wziął i strzelił, trzy razy strzelił. Myśmy te strzały stłumione, bo to w lokalu było przez uliczkę wąską – słyszeli. Trzy razy strzelił. Łukasikowi strzelił w głowę, bo to było na wysokości judasza, i Łukasik zginął od razu. Drugiego postrzelił w jelita, w brzuch, a trzeci był jakoś uchylony. Ten trzeci [widzi] ci się przewrócili, krew się leje i poleciał na komisariat, bo to wszystko blisko [było]. Poleciał i zameldował Okuniowi, że Łukasik chyba jest nieżywy, bo mu głowę roztrzaskano.
- Tak zginął Łukasik. Teraz przejdźmy do tej akcji z fryzjerem.
Policjant Okuń przyszedł do komisariatu, jeszcze nie widział, i mówi, co on ma zrobić, przecież to jest oficjalna sprawa, jak zginął komendant – zadzwonił po policję niemiecką. W międzyczasie zaraz zwinąłem, że tak powiem, całą akcję.
- Czyli tego dnia akcja się nie odbyła?
Tak, odwołałem.
- Kiedy pan do tej akcji powtórnie przystąpił?
Powtórnie [przystąpiłem do akcji] w dniu pogrzebu Łukasika. Myśmy to bardzo przeżywali, bo to był bardzo patriotyczny człowiek i potrzebny w tym miejscu. Pogrzeb wypadł trzy dni później i myśmy we dwóch z „Gilem” poszli i zastrzeliliśmy fryzjera.
- Czyli wyrok został wykonany.
Tak, wykonany. Jeszcze na pogrzeb Łukasika zdążyliśmy. Nawet Kulesza w swojej książce opisuje, że dziwny był pogrzeb, bo Niemcy uważali, że Łukasik dla dobra Niemców tak poleciał i zginął i dali mu kompanię honorową. Na pogrzebie Łukasika, dzielnego Polaka, była kompania niemiecka i my, z moim kolegą Rysiem z pistoletami.
- Przejdźmy do drugiej akcji dotyczącej konfidenta, który przeciwko działał Żydom?
Maryniuk się nazywał. To był Ukrainiec, był komendantem policji kryminalnej niemieckiej na cały powiat warszawski. Niemcy uhonorowali podział terytorialny polski jeszcze z przed wojny i powiat warszawski to był od Góry Kalwarii aż po Modlin. On miał olbrzymi zakres i możliwości w związku z tym.
- Czym wsławił się Maryniuk?
Jak Maryniuk wpadł, że Żydów wydawał? Musiałbym znowu trochę pomarudzić. Było dwóch żołnierzy z „Garłucha”, pracowali na kolei, bo o pracę było wtedy ciężko. Jeden pracował w Grodzisku, drugi w Pruszkowie. I jak się dogadali (a znali się), to zaczęli różne... Przetokowymi byli, [obsługiwali] wagony, które trzeba było odstawiać. Podkradali z różnych przesyłek (które się znalazły czy w Grodzisku, czy w Pruszkowie) Niemcom różne rzeczy opatrunkowe, wiem, że się mówiło o szpitalnych różnych rzeczach. Dwóch chłopaków, obaj razem to robili. Niemcy szybko się zorientowali (
Bahnschutze, ci co na policji pilnowali), że to ktoś tu robi, i zrobili zasadzkę, i złapali ich na gorącym uczynku, jak rozpakowywali [paczki]. Jak na gorącym uczynku złapali, wsadzili w samochód i zawieźli do policji kryminalnej.
Do Maryniuka, tak. Na początku nikt nie wiedział, ale to wyszło. Maryniuk sam ich przesłuchiwał (czego na ogół nie robił) każdego oddzielnie. Zaproponował im [jednemu i drugiemu], że: „Jak przyniesiesz wiadomość, podasz wiadomość, kto ukrywa Żydów, to będzie zwolniony, a inaczej pójdziesz do obozu”. Oni byli oddzielnie trzymani, ale w każdym razie [wydało się], że z tych dwóch jeden rzeczywiście podał, że ten i ten trzyma (na peryferii jeszcze, pod Warszawą się zdarzało) Żydów. Maryniuk zwolnił go, drugiego wysłał do obozu. Po jakimś czasie rodzina się dowiedziała, że zginął, umarł w obozie. Tego, który wydał, sumienie ruszyło wtedy, bo to jego kolega był i do swojego dowódcy... Ci ludzie nie byli z oddziałów specjalnych, po prostu „linia” myśmy to nazywali.
- On powiedział, że Maryniuk?
Tak. Przyszedł do dowódcy swojego i zameldował, że Maryniuk taką rozmowę z nim przeprowadził i on rzeczywiście wydał Żydów i został zwolniony. I jego zeznanie w sądzie specjalnym posłużyło, że na Maryniuka został wydany wyrok.
- Pan był w grupie wykonującej to?
Prowadziłem to. Z nim była trudna sprawa, dlatego że on nie miał regulowanego czasu pracy. Mieszkał nie na terenie policji kryminalnej. Zresztą jakby mieszkał, to też by to utrudniało znacznie sprawę.
- W jakiej to było miejscowości?
W Pruszkowie. Naprzeciwko budynku, który zajmował Maryniuk na policję kryminalną, była żandarmeria i dużo ludzi tam pracowało. Okuń był na tyle wspaniały, jego żona mówiła po niemiecku i oni potrzebowali tłumaczy. To Okuń zatrudnił, żeby mnie wprowadzić, żebym mógł poznać tego Maryniuka, jak on wygląda. Ona mnie wprowadziła, żebym mógł go poznać.
Tak, Okuniowa pracowała jakiś czas. Potem się wycofała. Poznałem Maryniuka. Zwaliste chłopisko, wielkie, ale jak go przytrafić? Oczywiście Okuń nam pomógł, [powiedział,] gdzie on mieszka. Mieszkał kilkaset metrów od swojego biura, ale miał motor do dyspozycji, miał samochód do dyspozycji, jeździł tym i tym w różnych godzinach, beznadziejnie. Myśmy sześć razy się zastawiali z grupą. Sześć razy polowaliśmy na Maryniuka, że może się gdzieś pojawi albo coś.
- Kiedy przyszedł ten moment, że udało się wykonać wyrok na Maryniuku?
Razu pewnego, bo już chyba szósty raz pojechaliśmy tylko we dwóch. Tylko ja i Rysio „Gil”. Urząd policji kryminalnej niemieckiej był przy dworcu EKD. To jest ta dojazdowa kolej i dzisiaj pewnie ten dworzec istnieje. Pojechaliśmy tam, idąc, już wiedziałem, gdzie on mieszka i ewentualnie jaką on będzie przejeżdżał trasą. Znałem go, to znaczy widziałem go, mogłem go poznać. I akurat przechodziliśmy, ledwieśmy policję kryminalną minęli i żandarmerię po prawej stronie, przed nami idzie Niemiec w [jedną] stronę, w [drugą] stronę, bo Niemcy tam się kręcili i jedzie ktoś na rowerze. Warunki były takie, że chciałem to przemilczeć w stosunku do mojego kolegi, ale on był [bardzo] wyrywny – Rysiu „Gil” albo „Płowy”, nie znał pojęcia strachu i chciałem przemilczeć, bo wiedziałem, że nie wyleziemy stamtąd, tylu Niemców, blisko wszystko. On na rowerze jechał. Ale czy jakiś gest zrobiłem niewłaściwy czy coś, nie mówiłem nic Rysiowi i Rysio sam zaczął strzelać do niego.
Tak, też się do tego włączyłem. Musieliśmy dużo strzelać, dlatego że Niemców było dużo, a mój Rysio dzielny w tym momencie jak już wszystko się dokonało, mówi: „Gdzie uciekamy”. –„Ty cholero jasna (jeszcze gorzej mu powiedziałem), teraz mnie pytasz, gdzie uciekamy?”. Byliśmy naprzeciw wysokości czerwonego parkanu koło kościoła. To wszystko było bardzo blisko policji kryminalnej, ten kościół. Przeskoczyliśmy. Pierwszy przeskoczyłem przez parkan kościoła na teren kościoła, potem przeskoczyliśmy drugi parkan kościoła, potem jeszcze ze cztery parkany i zaczęliśmy się kierować w kierunku na Komorów – od Warszawy, nie do Warszawy, tak nam wypadło. Trochę biegliśmy.
- Udało się szczęśliwie wyjść z akcji?
Tak.
- Kontynuujmy ucieczkę po zabiciu Martyniuka.
Kiedy odbiegliśmy od kościoła jakieś trzysta metrów, za sobą usłyszeliśmy pracę motoru. Zatrzymaliśmy się i „solówką” (to zresztą nas uratowało) dwóch Niemców jechało za nami, żandarmów, w hełmach. Tak że nie było wątpliwości, oni nie mieli wątpliwości, że my to jesteśmy ci, którzy tam strzelali, a myśmy nie mieli wątpliwości, że oni jadą w pogoni za nami. Miałem jedną trudność, bo mój kolega był strasznie narwany, że tak powiem. Bałem się, że zacznie strzelać. Myśmy nie mieli żadnych szans stamtąd wyjść, bo było szczęściem, że oni jechali solówką (pistolet maszynowy) bez kosza, tak że obaj musieli się trzymać, ten co prowadził, nie mógł strzelać. Oni przegapili – Niemcy, bo powinni się dalej zatrzymać, strzelać do nas i dać znać, bo przecież tam była kompania Niemców.
A oni? Droga była szalenie wyboista, tak jak to polne drogi, tak jak teraz. Oni na solówce skakali i zbliżali się do nas. Myśmy obaj stanęli, miałem kurtkę, po dwa pistolety mieliśmy i Rysio też miał dwa pistolety. Miałem świadomość (on też, ale to na niego nie działało), że jak zaczniemy strzelać, to nie wyjdziemy, bo dalej pola uprawne były, zboże rosło. Nie było lasów, zabudowań tylko pola.
Stanęliśmy. Zacząłem rozmawiać z nim. On miał taki kult dla matki swojej, że jak coś robił, był zadowolony, to zadowolenie kierował do matki. Zacząłem z nim rozmawiać o matce: „Co by to twoja matka powiedziała, że w głupi sposób jej Rysio...”.
- Chodziło o to, żeby nie strzelał?
Niemcy dojechali do nas, prawie żeśmy się zrównali, a jak się zrównali, to myśmy nad nimi mieli przewagę, ale byśmy nie wyszli stamtąd, bo była kompania zaraz za nimi. Dodał gazu, mało nie zgubił drugiego Niemca i pojechali prosto do Komorowa.
- Tym sposobem szczęśliwie akcja się zakończyła?
A myśmy od razu w bok poszli.
- Przejdziemy do spraw społecznych i psychologicznych z jakimi się borykali żołnierze warszawskiej dywersji, w której pan był. Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana życie poza akcjami. Czy mieszkał pan z rodziną?
Tak.
Na Chomiczówce. [...]
- To byli pana rodzice, rodzeństwo?
Tak. Nas było czworo dzieci.
- Jakie zajęcie było legalnym źródłem utrzymania, był pan już dorosły?
Byłem wyłącznie na utrzymaniu rodziców. Miałem starszego brata. Nie umówiliśmy się, ale zajmowałem się stroną patriotyczną, a brat pracował z ojcem i utrzymywali między innymi mnie. Pod tym względem byłem pasożytem.
- W stosunku do Niemców pan miał w dokumentach napisane, że pan się uczy, pracuje, co pan robił?
Uczyłem się. I faktycznie się uczyłem.
- Czyli nie pracował pan i nie było problemów z zorganizowaniem?
Nie. Dopiero przed Powstaniem na kilka miesięcy zorientowano się w „993/W”, że to jest niebezpiecznie, że ci ludzie chodzą z bronią, strzelają. No i wszędzie się tacy zdarzają i u nas też się zdarzali w oddziale. I wypłacali nam pieniądze, które wystarczały na utrzymanie się, z tym że to było na trzy miesiące przed Powstaniem.
- Oficjalnie w dokumentach, które pan przedstawiał Niemcom, był pan uczniem?
Byłem uczniem, bo wiekowo pasowałem...
- Czy miał pan broń i skąd pan tę broń miał?
Miałem broń, nawet niejedną sztukę. Miałem bardzo dobrą skrytkę w domu, którą z ojcem razem robiliśmy. Moja rodzina, wszyscy wiedzieli. Oni nie wiedzieli, co robię, że ja do ludzi strzelam. Ja się tym nie chwaliłem, oni mnie nie pytali. Matka bardzo przeżywała wszystko.
- Wiedzieli tylko, że pan jest w konspiracji?
Wiedzieli, owszem, że coś robię, że ta broń jest, wszystko wiedzieli. Nigdy od rodziny najbliższej, od nikogo nie słyszałem: „Ty zaprzestań, bo wpadniemy razem”. Nikt mi nigdy tego nie powiedział.
- Jak pan sobie radził z tą świadomością, że pan naraża swoją rodzinę?
Oni mnie nie potępiali, przynajmniej nigdy nie słyszałem, żeby mieli żal, pretensje, obawy jakieś. Po prostu mieli świadomość, że się poświęcam i oni się poświęcają. Nawet nie wiem, czy matka wiedziała, co konkretnie robię. [Matka] była bardzo religijna.
- Jak sobie pan radził z samokontrolą, przecież pan cały czas był w zmożonej czujności, jak pan sobie radził w chwilach zagrożenia?
Ta była kwestia otoczenia, koleżeńska. Byłem w grupie i wszyscy to samo przeżywali i każdy na swój sposób. Do tego można przywyknąć tak samo, do niebezpieczeństwa można przywyknąć. I to stale w niebezpieczeństwie... Nie mogę powiedzieć, że połowę czasu z bronią chodziłem, ale bardzo dużo z bronią. Tym bardziej dwa oddziały...
- Pan prowadził bardzo intensywne życie konspiracyjne, wymagana była od pana ogromna sprawność fizyczna czy pan dodatkowo starał się powiększać swoją sprawność?
Nie. Po pierwsze nie miałbym warunków, nie miałbym czasu, a wtedy byłem tak sprawny naturalnie, zdrowy, młody, dziewiętnaście lat miałem. W [oddziale] powiedziałem, że jestem starszy, bo by mnie wyrzucili.
- Miał pan świadomość, że był pan w tak elitarnym oddziale – czy to nie obciążało dodatkowo?
To, że to działa na psychikę i moją tak samo, bo załóżmy, że robiliśmy jakąś akcję, ktoś został zastrzelony czy coś i po tygodniu czy pod koniec tygodnia dostaję prasę. W tej prasie jest [napisane], że oddział specjalny komendy czy kogoś zastrzelił, i kogo.
- Jaka to była prasa, konspiracyjna?
Dla mnie na pewno była konspiracyjna. Nikomu się nie chwaliłem, bo była konspiracja.
- Jak budowała się więź tej grupy, w której pan walczył?
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Poczucie koleżeństwa i ofiarności w stosunku do zespołu, do kolegi było olbrzymie. Wiem, że gdybym wpadł, gdyby mnie aresztowali, to ci, którzy byliby ze mną, koło mnie, którzy by mogli udać, że nic nie wiedzą, to by wystąpili. Miałem taką świadomość i bym wystąpił w obronie.
- Kto pana w ogóle wprowadził do konspiracji, na jakich zasadach się to odbywało?
Akurat to moi koledzy ze szkoły powszechnej jeszcze, blisko mieszkali, jeden z nich miał kontakt z „De Vranem” Tadeuszem Towarnickim i on nas ukształtował w dużej mierze i tak mnie prowadzono i od tego się zaczęło.
- Jakie były zasady stosowane przez członków oddziału?
Jakie, ogólnospołeczne, kulturalne?
- Tak, ogólnospołeczne. Jakie między sobą również stosowaliście zasady?
Przeważnie wszyscy się uczyli albo na kompletach... Chodziłem do zawodowej szkoły na plac Trzech Krzyży. Oczywiście wyrywkowo, bo zawsze byłem zajęty, niemniej się uczyłem. Stykałem się z młodzieżą, nie powiem, że ze środowisk inteligenckich, nie, raczej była to robotnicza młodzież. Niemniej była to młodzież kulturalnie wychowywana, tak jak moja matka nas wychowywała.
- Czyli taki dom patriotyczny?
Bardzo. Moja matka był szczególną patriotką. Jak wyjeżdżałem do partyzantki, to powiedziałem, że jadę do partyzantki. Powiedziała: „Niech Cię Bóg prowadzi i przyprowadzi”.
- Jak to wyglądało, jak się pan przygotowywał do akcji, jak reagowała pana psychika?
To już jest kwestia psychiczna, indywidualna. Osobiście denerwowałem się każdą akcją do czasu, kiedy akcja wchodziła w decydujący moment. Przed tym denerwowałem się bardzo, po rękach można było [poznać], jakby ktoś bardzo chciał, to by poznał. Ale już jak wchodziło w moment ten decydujący, to mnie zupełnie zdenerwowanie wszelkie odchodziło. Ci koledzy, którzy ze mną [byli], mówili mi wtedy, bo samemu to trudno wyczuć, ale czułem. Powiedzmy, jest przygotowywanie akcji, każdy patrzy, ogląda się, to ja byłem tym, który najwięcej widział szczegółów, że tamten uciekał, ten się stawiał, tamten szedł dalej, Niemiec jakiś czy policjant granatowy, bo nie każdy policjant granatowy był przyjazny. Chociaż miałem tylko z przyjaciółmi kontakty.
- Czy na ten spokój pana w czasie akcji miało wpływ zadanie, jakie było do wykonania, raz pan był wykonawcą wyroku, raz pan ubezpieczał? Czy na psychikę pana, zadanie jakie jest wyznaczone w danej akcji, miało wpływ?
Jeżeli miałem być tym, który miał strzelać, to miałem świadomość, że to na ogół było jakieś wyróżnienie – on [to znaczy ten wybrany do wykonania wyroku] jest dobry, pewny. Tą świadomość każdy z nas miał.
- Czy trudniejsze było ubezpieczanie akcji w sensie psychicznym?
To tak nie można chyba przyjmować, bo jeżeli [były to] akcje bez takiego bezpośredniego strzelania, to zagrożony był i ten i ten. Jeżeli coś się nie powiodło, coś i było nie tak, że powiedzmy ktoś był w obstawie i o tym myśmy nie wiedzieli, nas zaatakowano, to i ten strzelający, i ten z obstawy też był narażony. Nie odróżniam tego pod tym względem.
- Jak pan sobie radził z lękiem w czasie akcji, czy pan go w ogóle odczuwał?
Nie. Nie odczuwałem. Wiedziałem, że muszę wykonać zadanie, że się do tego zobowiązałem, i to jest moja powinność jak gdyby. Moralnie czułem się rozgrzeszony. [Byłem przekonany,] że myśmy zawsze mieli przed sobą ludzi podłych, ludzi, którzy działali na korzyść tych, co mordowali Polaków.
- Co pan myślał na początku akcji, kiedy czekaliście na rozpoczęcie tej akcji, czy myślał pan o śmierci?
Nie, nigdy żeśmy nie myśleli. Coraz nam zmieniano cyjanek w kapsułkach szklanych i każdy miał świadomość, że musiałby przejść [piekło], gdyby się poddał zupełnie i nie pozbawił życia. Wierzyliśmy, że to nas by wybawiło.
- Posiadanie cyjanku było poczuciem bezpieczeństwa?
Poczuciem [bezpieczeństwa] i świadomość, że nie będę maltretowany, że nie będę badany. Zawsze to mieliśmy i zawsze to u nas skrupulatnie sprawdzano, czy rzeczywiście mamy.
- Który moment podczas akcji był najtrudniejszy – czy moment wyczekiwania, czy moment kulminacji, jak się coś dzieje?
Jak już się zbliżało i dochodziło do jakiejś akcji, do strzelania, to był ten moment, ale mnie to odchodziło bardzo szybko i już miałem zupełną trzeźwość umysłu.
- Czyli nie zdarzyło się nigdy, że pan był sparaliżowany strachem w jakiejś sytuacji?
Nie.
- Pana psychika potrafiła się zmobilizować w krytycznym momencie?
Tak. To już było wprowadzenie...
- Jak pan sobie radził z sytuacją, kiedy jest akcja, jest pan przygotowany i nagle z jakichś powodów akcja jest odwołana? Czyli to całe napięcie, które się w panu kumulowało przez cały okres przygotowawczy – jak pan sobie z tym radził, bo jest to pewne rozczarowanie, prawda?
Pewnie, że były takie momenty, ale myśmy się rozładowywali stosunkowo szybko.
- Mieliście jakieś metody na rozładowanie się?
Nie. Przeważnie działaliśmy w zespole, rozmowa jakaś o czymś, o dziewczynach.
- Czyli wspólnie przeżywaliście te momenty kulminacyjne, bo ta więź była bardzo bliska?
Tak.
- Jak pan reagował na śmierć swoich kolegów, skoro pan był z nimi tak mocno zżyty?
Przyznam, że poza Łukasikiem, który przecież nie był moim kolegą w sensie akcji i zginął w warunkach, jak opisywałem, to nie zdarzyło się w akcjach likwidacyjnych, żeby z naszej strony ktoś zginął, i nie miałem potrzeby nawet przemyśliwać. Po prostu nie było. Potem w Powstaniu to już było inaczej, ale w Powstaniu była, że tak powiem, taka masówka. Ten zginął czy dowiedziałem się, że tamten zginął... Przyjdzie kolej [może i na mnie], ale jego kolejka była.
- Cały czas spodziewał się pan tego najgorszego?
Cały czas. Tak.
- Czy pan był kierowcą samochodu osobowego podczas akcji?
Nie. I moi najbliżsi koledzy niestety nie mieli do czynienia, bo wtedy jeszcze samochód to było zjawisko i nie jeździłem, samochodu nigdy nie prowadziłem. Nawet nie miałem możliwości próbować jeździć samochodem, bo akurat nie uczono nas tego.
- Jak pan znosił ciągłe napięcie gotowości do akcji, bo przecież w każdej chwili mógł pan być zawiadomiony, że już ma pan być do dyspozycji?
To jest już przystosowanie psychiczne. Po prostu miałem tą wewnętrzną świadomość, że muszę być gotowy, muszę spodziewać się tego zawsze i tak się spodziewałem, i z tym zżyłem się w tym okresie, w każdym razie, kiedy 1942 koniec, 1943 i część 1944 roku…
- Czy u któregoś ze swoich z kolegów zaobserwował pan przesilenie, załamanie tym ciągłym napięciem?
Kiedyś miałem taki przypadek, że u nas w oddziale „993/W” powiększono stan oddziału. Zostałem dowódcą „piątki”, bo taki system był, że gdzieś do małej akcji to pięciu to było właściwe, i to zdawało egzamin. Zostałem dowódcą „piątki” i dano mi trochę znanych [kolegów], ale i takich, których bliżej nie znałem. Kiedyś miałem zadanie wyznaczyć tego, któryby [wykonał wyrok]. To był taki Stasiu. Tak sobie go zapamiętałem i zbliżał się moment, kiedy miał strzelać.
Tak. Akurat dotknąłem jego nogi tak przez przypadek, czy przechodząc, i noga mu się trzęsła bardzo. Wziąłem go za rękę i mówię: „Stasiu, czy ty się boisz?”. On mi odpowiedział: „Słuchaj, nie, gdyby tu pluton żandarmerii czy policji niemieckiej stanął, to ja bym poszedł, ja się nie boję. Świadomość, że mam kogoś życia pozbawić, to jest dla mnie przeżycie”. Ten chłopak potem w Powstaniu był jednym z najdzielniejszych w oddziale, trzykrotnie ranny i trzykrotnie nie wyszedł z oddziału, nawet nie poszedł do szpitala.
- Czyli opanował ten swój lęk?
Tak.
- Pamięta pan jak się nazywał?
Gołowicz. [...]
- Czy czuł się pan winny śmierci ludzi, którzy w odwecie za wasze akcje byli rozstrzeliwani przez Niemców?
Myśmy w tych kategoriach po prostu nie myśleli, bo miałem świadomość, że gdybym zaczął tak myśleć, to powinienem już dziś odejść z oddziału, a tego zrobić nie mogłem.
- Nigdy nie było takiej sytuacji, że mieliście świadomość, że po waszej akcji ktoś zginął?
Nie. Tak żeśmy nie myśleli, bo to nas by rozładowywało.
- Jak było z psychiką, jeśli chodziło o wykonanie wyroku na Polaku? Czy to było trudniejsze?
No tak. Strzelanie do Niemca to był bezpośredni i widoczny wróg, a Polak? Zawsze była świadomość, (u mnie) że może go jakieś okoliczności skłoniły do tego. Przede wszystkim myśmy mieli zaufanie do sądów. Uważam, że te sądy okupacyjne, specjalne były dobre, sprawiedliwe. Jeszcze u mnie był jeden taki plus, że byłem w dwóch oddziałach, bo „993/W” to była machina. Batalion potem rozrósł się do siedmiuset osób prawie. Oddział „993/W” w Powstaniu był kompanią, przeszło sto osób. To była machina, były wywiadowczynie, sześć dziewczyn przecież w oddziale było, doskonałych tak samo. W Boernerowie ODB to byliśmy sami, o wszystkim decydowaliśmy, mieliśmy wolną rękę, byle by wykonać zadanie właściwie. To takie odczucie moje w pewnej sytuacji.
- Czyli to, że był pan w dwóch oddziałach, z jednej strony dawało panu większą satysfakcję, że mógł pan przygotowywać te różne akcje, a z drugiej strony świadomość ogromnego wsparcia tego drugiego oddziału „993/W”. Co zmieniło się w pana psychice, począwszy od początku konspiracji i po tych kilku latach, czy pan odczuwał u siebie zmiany w psychice?
Nie. Do dalszego życia czułem się przystosowany, mimo tego co robiłem, w nowych warunkach...
- Jak pan psychicznie odczuwał koniec wojny, koniec działalności partyzanckiej? Czy owało panu tego i czy potrafił pan przejść na porządku dziennym do całkowicie zmienionej sytuacji?
Wróciłem do domu. Rodzina akurat na szczęście nie miała strat i wszyscy przeżyli. W pewnym sensie wróciłem do środowiska, bo wróciłem do domu, do matki i ojca. To złagodziło wszystko.
- W jakiej mierze pomagała panu wiara, religia? Jaki to miało na pana wpływ?
Miałem pewne trudności, dlatego że moja matka była bardzo religijna. (Boję się, że dzisiaj by lubiła ojca Rydzyka). Myśmy mieli taką sytuację z jednym z kolegów, który mieszkał najbliżej mnie, który też chodził do kościoła, bo chodziłem do kościoła chyba dość regularnie, że już nie mogłem [?] i poprzez matkę znałem w Wawrzyszewie księdza proboszcza, którego bardzo szanowałem. Tym bardziej że poszliśmy do niego, kiedy nam zaproponowano ten oddział i to strzelanie, tośmy z moim kolegą Zygmusiem poszli do księdza (chyba Przybyłko się nazywał), mówimy, że mamy taką propozycję, że jesteśmy w konspiracji, żeby do takiego oddziału wejść. To ksiądz nam powiedział mniej więcej tak: „Mieliśmy ojczyznę, przyszedł wróg i morduje nas i nie możemy inaczej, jak tą samą drogą odpierać jego ataki”. – „No tak, ale Polaków?”. – „Kwestia, czy ten Polak musiał źle robić? To jest do sprawdzenia, trzeba by sprawdzać, ale winnych trzeba karać”. Mówię: „Ale i kobiety?”. – „A jeżeli ona jest też winna? Kwestia ustalenia winy”. Tak ksiądz z nami rozmawiał. Przyznam, że ten ksiądz w dużej mierze mnie (pierwsze moje momenty) ukształtował.
- Czyli dla pana to była taka najważniejsza wskazówka, jak sobie radzić z obciążeniem psychicznym?
Tak, na początku tak.
- Czy chciałby pan jakoś ten okres życia podsumować właśnie od strony psychicznej, jak pan dzisiaj na to wszystko patrzy?
Uważam, że tamten okres dla młodzieży był olbrzymim sprawdzianem. Uważam, że młodzież współczesna ten egzamin w większości zdała pozytywnie. Jedni więcej, drudzy trochę mniej, ale co nasza dzisiejsza młodzież to już... Jestem rozczarowany tą młodzieżą.
- Nie możemy porównywać tych dwóch okresów. W każdym razie tamta młodzież pana zdaniem się sprawdziła?
Sprawdziła się, z taką młodzieżą miałem kontakt i współpracowałem z taką młodzieżą.
Warszawa, 15 września 2010 roku i 14 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna