Krystyna Zarębska-Sip „Biruta”
Nazywam się Krystyna Zarębska-Sip, urodzona 1 stycznia 1926 w Warszawie. W Powstaniu byłam sanitariuszką na punkcie w rejonie Wola z Wojskowej Służby Kobiet.
- Jak pani pamięta wybuch wojny? Co pani robiła w pierwszych dniach okupacji?
Pierwsze dni okupacji były dosyć trudne, jako że tata z całą fabryką karabinów maszynowych (dawny „Gerlach”) został wywieziony w stronę Bugu. Mieliśmy obietnicę, że tam będzie pracowała polska fabryka i tworzyła broń dla obrony przed Niemcami. Zostałyśmy tylko we dwie z mamą. Potem przyszła do nas siostra, która mieszkała na Starym Mieście w Warszawie. Jej mąż z kolei dostał powołanie do wojska jako żołnierz, oficer, więc też była samotna. Właściwie żyło się głównie na klatkach schodowych. Nie wiem czemu, może dlatego że łatwiej było uciekać do schronu, jak nadlatywały samoloty. W mieszkaniu rzadko kto przebywał, mieszkańcy chowali się głównie w piwnicy i na dole, na klatce schodowej. Mieszkałyśmy wysoko, na czwartym piętrze. Trzeba było być w pogotowiu, aby uciekać w czasie pożaru. Naloty były częste i to był kłopot. Kuchnia, w ogóle mieszkanie, nie było użytkowane, nie gotowało się specjalnie, to nie było ważne. Żywności mieliśmy dosyć, najgorzej było z wodą. Z synem sąsiadki, jeszcze młodszym chłopcem (miałam wtedy trzynaście lat), chodziliśmy z kubełkami na Towarową, na Dworzec Kolejowy. Tam były kolejki po wodę. Wysyłano nas, najmłodszych, bo trzeba było stać prawie cały dzień, żeby przynieść wiadro wody. To były takie kłopoty przejściowe.
- A co było później? Gdzie pani mieszkała?
Mieszkałam na Woli przy ulicy Chłodnej 66, która była ważną arterią na Pragę. To był drugi dom od słynnego placu Kercelego, gdzie był ruch i handel wszelkim towarem. W czasie okupacji nawet i bronią, nie tylko ptakami, butami, ubraniem czy mięsem, jak na normalnym targu. To było bardzo ciekawe miejsce i ze względu na duży ruch było korzystne dla wszystkich uciekinierów z zachodu. Mieliśmy rodzinę na Mazowszu, w Płocku (tam był już tak zwany Reich) i kto stamtąd uciekał, to przejściowo mógł się u nas schronić. Po prostu tyle ludzi kręciło się w bramie w tej okolicy, że wydawało się to bezpieczne. Był u nas okresowo jeden wujek, kuzyn, drugi kuzyn, nawet obce osoby (znajome po prostu, a niespokrewnione) także się u nas ukrywały. Poza tym to było świetne miejsce na prowadzenie kompletów z mojego gimnazjum szkolnego, do którego uczęszczałam przed wojną.
- Proszę opowiedzieć o szkole, o tajnych kompletach.
Przed wojną chodziłam do Gimnazjum imienia Klementyny z Tańskich Hoffmanowej numer 9 przy ulicy Zgoda róg Marszałkowiej. Bardzo słynne wówczas. Jeszcze podobno Bolesław Prus czerpał wzór z tego gimnazjum, opisując szkołę w swojej powieści „Lalka”. Rzeczywiście były nawet woźne i panie nauczycielki bardzo dystyngowane, zwracały uwagę na różne rzeczy, na przykład na postawę i poruszanie się. Sytuacja oświatowa była taka, że (ja tam chodziłam do klasy drugiej, trzeciej i tak dalej, do matury), pierwszą licealną klasę jeszcze tam ukończyłam przed Powstaniem Warszawskim. Formalnie co roku to była inna szkoła oficjalna, to znaczy w rejestrze zgłaszanym Niemcom. Dyrektorka szkoły rejestrowała w jednym roku na przykład kursy handlowe, w drugim gospodarstwa domowego, włókiennicze... Co roku była jak gdyby inna szkoła zawodowa, bo tylko szkoły zawodowe mogły być dostępne dla Polaków, a gimnazjum nie było dla Polaków dozwolone. W rzeczywistości realizowano przedwojenne programy kolejnych klas gimnazjalnych. Na przykład przychodził nauczyciel francuskiego raz na tydzień, na dwie godziny do mieszkania moich rodziców. Z kolei na przedmiot historia chodziłam na ulicę Czerwonego Krzyża do innej koleżanki. W szkole były tylko takie przedmioty jak matematyka, geografia, takie bardziej niepodpadające pod restrykcje okupanta. Natomiast te, które były zabronione już tak bardzo, odbywały się już w mieszkaniach prywatnych, to były tak zwane komplety.
- Jak były zorganizowane tajne komplety w pani mieszkaniu?
Nie bardzo pamiętam. Pytano się w klasie, u kogo może się [spotkać] grupa. Klasa była podzielona, powiedzmy, po sześć czy więcej dziewcząt, ile się zmieściło w danym lokalu i u kogo można było [się spotkać], która mieszkała niedaleko. Szkoła była przy ulicy Zgoda, a jak się okazuje właśnie jedne komplety były na ulicy Czerwonego Krzyża – przynajmniej dla mnie – drugie u nas na Chłodnej. W danym roku ze swoją grupą tak chodziłam, a wiem, że inne koleżanki z klasy [miały komplety] i spotykały się na przykład na Bielańskiej.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu? Może coś o Chłodnej.
Chłodna była dość ważną ulicą, kursował tamtędy tramwaj z Woli na Pragę przez ówczesny most Kierbedzia. Mieściły się tam wysokie na tamte czasy kamienice, sześciopiętrowe. Nie pamiętam już, czy były tam windy, czy nie. Po wojnie byłam raz z wycieczką na Chłodnej, pokazywano piękny dom, gdzie był firmowy sklep Wedla, sklep Twarowskiego. Bardzo lubiłam swoją dzielnicę. Były dwa kina, kino „Czary”, a drugie „Kometa”. Był także teatr rewiowy, gdzie występował słynny przed wojną aktor Walter. Wszystko to działo się niedaleko fabryki Machleida, gdzie zaraz po rozpoczęciu okupacji zorganizowano prowizoryczną kuchnię, jakby polową, dla tych, którzy byli wypędzeni z Poznańskiego i nie mieli się gdzie zatrzymać, ani gdzie coś ugotować. Przychodzili na obiady. Sprzedawałam kwitki, jak byśmy powiedzieli dzisiaj – talony, po dziesięć groszy. Pieniądze były zbierane przez RGO – Rada Główna Opiekuńcza. To były agendy wydziału pomocy społecznej, który mieścił się przy ulicy Wolskiej 4.
- A dlaczego pani zaczęła tam pracować?
Ponieważ szkoła była zajęta właśnie przez uciekinierów. Już nie wiem, kto pierwszy mnie tam skierował. Czy właśnie pani Górnicka, słynna „Barbara”, szefowa organizacji podziemnej Woli, potem WSK, czy też mój tata, jak wrócił z fabryką. Nie bardzo chciał iść pracować do Niemców, więc coś trzeba było robić, gdzieś się włączyć do działania. Trzeba było się bronić przeciwko okupantowi.
- Kiedy włączyła się pani do konspiracji?
Najpierw brałam udział w działalności społecznej. Potem ponieważ szkoła – ta podstawowa – została całkowicie wyrzucona z Leszna właśnie do sąsiedniego domu Chłodna 68, tam pracowała moja dawna przyjaciółka pani Janina Górnicka. Grupy harcerskie zbierały się nawet wśród znajomych, osób zaprzyjaźnionych. Od 1935 roku należałam do harcerstwa, doszłam do funkcji zastępowej, to już był brązowy sznurek – to już coś znaczyło. Odszukano nas i trzeba było dalej te grupy, to znaczy zastępy, prowadzić. Już nie pamiętam, kiedy to było, w pewnym okresie składałyśmy przysięgę. To było gdzieś na [ulicy] Górczewskiej. Górczewska 15, też w mieszkaniu prywatnym u kogoś na trzecim piętrze. Tam było [zorganizowane] szkolenie, powiedzmy, tak zwane wojskowe. Dla mnie było bardzo trudne wtedy, nie mogłam się nauczyć tych stopni wojskowych. Kto jest ważniejszy – porucznik czy kapitan. To było kłopotliwe, ale nie było najważniejsze, natomiast przygotowywano nas głównie do pracy jako sanitariuszki. W związku z tym odbywałam na przykład miesięczną praktykę w szpitalu. Ja byłam w szpitalu imienia Karola i Marii przy ulicy Leszno. Był to szpital dziecięcy. Wiem, że koleżanka – moja znajoma z grupy, Fela, z którą się przyjaźniłam (mieszkała na Solnej) – była z kolei w szpitalu na ulicy Elektoralnej. Tam był szpital Świętego Ducha chyba. Każda była miesiąc na praktyce. Wiem, że to było duże przeżycie uczestniczyć przy operacji. Widziałam, jak chłopcu wyjmowano kulkę z pośladka i robiono przecięcia, to słychać było, gdy kroiło się ludzkie ciało. To było początkowo najbardziej trudne. Potem już nie było takich sytuacji, tylko podawałyśmy przy opatrunkach różne leki. Były też szkolenia terenowe, ale w teren jakoś niechętnie się wybierałam. Wiem, że koleżanki były częściej. Można sobie było wybrać coś bardziej ulubionego, jakieś zajęcia, na przykład pomoc w RGO. Zresztą cały czas miałam naukę szkolną. Poza tym trzeba było trochę pracować, żeby coś zarobić.
- Jak się utrzymywała pani rodzina podczas okupacji?
Tata poszedł do pracy. Co prawda u Niemców zarabiał grosze, bo pracował w tej samej fabryce. Przed wojną była to Państwowa Fabryka Karabinów. W czasie wojny też pewno coś takiego tam robiono. Wiem, że wynoszono różne drobiazgi – to się dopiero potem dowiedziałam – żeby złożyć jakiś kawałek broni, rączkę czy cokolwiek. To były bardzo słabe wynagrodzenia. Rano byłam w szkole do pierwszej, a po południu pracowałam w jednym roku u krawcowej w charakterze podręcznej, na przykład obrzucałam szwy. To nie była wielka praca, po prostu ktoś to musiał zrobić, nie było wówczas maszyn w tak powszechnym użyciu. Zresztą w ogóle była bardzo śmieszna sytuacja, dlatego że przed wojną uczyłam się języka łacińskiego i francuskiego. Jak przyszli Niemcy, trzeba było trochę poznać niemiecki. Tym bardziej że od razu byłyśmy w klasie drugiej czy trzeciej. Wobec tego poziom niemieckiego był odpowiedni dla klasy, czyli bardzo trudny dla niektórych. Chodziłam na korepetycje, żeby się nauczyć, a poza tym to było gotyk-pismo, więc też jakaś nowość. Z kolei ja chodziłam dawać korepetycje uczennicom na przykład z pierwszej klasy. [...] Tak że zarabiałam albo na korepetycjach, albo u krawcowej. Mama kilka razy odważyła się pojechać po dobry towar żywnościowy. Wtedy jeździło się na Zamojszczyznę, gdzieś do województwa lubelskiego, żeby przywieźć mięso czy słoninę. Nie wiem czemu tak daleko, ale tak było.
- Na Kercelaku sprzedawano?
Nie, dla siebie przywoziła, żeby w ogóle coś mieć. Jako że u nas bardzo często przebywały osoby dodatkowe, na przykład nocowały osoby niezameldowane, szczególnie z Gostynina, ponieważ moja mama stamtąd pochodziła. Znajomi, rodzina, jeden z wujków trochę się u nas ukrywał. Trochę u nas, trochę gdzie indziej. Była taka moda, żeby mieć różne papiery, różne nazwiska, różne mieszkania. Na coś takiego zdecydowałam się dopiero po Powstaniu w Breslau. Zapisałam się jako siostra jednego z malarzy, którzy byli w kościele Świętego Wawrzyńca na Woli. On nas z koleżanką namówił: „Wy pójdźcie ze mną i będziemy pracować na kolei. Ja będę malarz, wy moje siostry”. Wobec tego byłam jako Wróblewska. Ale to bez specjalnych dokumentów. Potem już podawałam wszędzie swoje nazwisko, bo bałam się, że nie znajdę rodziców, jak nie będę miała dokumentów na swoje nazwisko, że mnie zarejestrują jako „obcą” osobę.
- Czy pani rodzice i siostra też byli w konspiracji?
Przypuszczam, że tata tak. Mama raczej nie. Udzielała mieszkania, powiedzmy, więc była włączona w to wszystko. Udzielała schronienia dla osób niemeldowanych, uciekinierów. Wtedy się często uciekało, tak jak mój obecny mąż też uciekał przez „zieloną granicę” z tego Gostynina, to się tak nazywało. To było w okolicach między Żychlinem a Łowiczem, [tam] była granica. Podzielono Polskę, tam był Reich, tak że miałam ciocię w Płocku, czyli za granicą. Okazało się, że kuzynowie też byli w konspiracji, nawet jeden z nich, ten z Płocka, był potem w Dachau.
- Jak pani pamięta Warszawę z czasów okupacji niemieckiej? Jak wyglądało życie?
Wiem, że przed Niemcami na ogół się uciekało, gdy się ich zobaczyło, gdy była łąpanka. Zresztą, jak już się było w szkole, trzeba było pilnować, czy woźna nie zgłasza, że ktoś przyszedł na inspekcję do szkoły. Wtedy coś trzeba było pochować książki, żeby Niemcy nie znaleźli, nie odkryli, że prowadzi się zajęcia nadprogramowe. Natomiast w Warszawie był wielki tłok. Chyba było, nie wiem, ale z pięćdziesiąt procent ludności niemeldowanej, ukrywających się. Tak jak mogę powiedzieć, że u nas przebywali inni - nas było tylko troje, rodzice i ja. A był dodatkowo wujek, i kuzyn, i dwie obce panie. Okresowo się wymieniali, bo nie było takiego wielkiego mieszkania, ale się wszyscy zmieścili. Poza tym jeździło się tramwajem... Właściwie w tej chwili trudno sobie nawet przypomnieć jak, ale wiem, że przejeżdżaliśmy przez tę nitkę ulic łączącą dwa getta ze sobą, duże getto i małe getto. Była też jeszcze taka sytuacja, że Niemcy planowali zmienić rozmiary getta. Wyglądało na to, że trzeba się przeprowadzać. Rodzice już chodzili oglądać mieszkanie, które mieliśmy wymienić z inną rodziną. Gdzieś na Starym Mieście, żeby być blisko siostry, żeby rodzina była bliżej. Siostra miała samodzielne mieszkanie z mężem. Mieszkali na Nowym Mieście, a właściwie na ulicy Kościelnej. Było troszeczkę niepewności, czy i jak długo zostanie się na swoim miejscu. Czy coś trzeba powyrzucać, czy nie przyjdą jacyś obcy sprawdzać, kto jest w tym mieszkaniu. Na szczęście mieszkaliśmy na czwartym piętrze, więc tak wysoko już nie przychodzili Niemcy przeszukiwać. W ogóle było biednie, elektryczność wyłączana - światło z tak zwanych karbidówek, mydło wyrabiane w domach, węgla, zimno.
- Czy miała pani do czynienia z ludźmi, którzy pomagali Żydom? Z uciekinierami z getta?
Nie wiem, czy ze względu na oszczędności, ale przeważnie chodziło się z Woli do mojej siostry na Kościelną pieszo (to jakieś cztery kilometry). Po drodze przy Bonifraterskiej były mury okalające duże getto. Czasem się tam spotykało dzieciaków, wyrostków, którzy byli nieubrani, głodni, obszarpani, biedni. Ale oni szybko uciekali, kontaktów bliskich nie było. Zresztą życie wtedy było bardzo ciekawe dla niektórych. Jest wiele książek na ten temat. Pracowałam już po wojnie z doktor Zofią Szymańską, Żydówką, która ukrywała się u zakonnic. Taka jej twarz... to Żydówka jak nie wiem, od razu poznać, gdy na zebraniu ona długo mówiła, to koleżanki przypominały sobie: „Zobacz! Zobacz! Jak ta Szymańska w kornecie wyglądała!”. I od razu się robiło jakoś mniej nudno. Tak po prostu się przypominało. Ją właśnie uratowali Polacy. Zresztą zawsze była bardzo wdzięczna. Pracowałam w poradni zdrowia psychicznego i doktor przyjmowała dzieci niepełnosprawne, upośledzone umysłowo. Gdy tylko przyjechała zakonnica z dzieckiem, to w pierwszej kolejności ją przyjmowała. Było wiadomo, że była wdzięczna tym, którzy ją uratowali. Nas też do tego przyzwyczaiła, żeby nie czekali ci, którzy się zasłużyli dla tego ludu żydowskiego.
- Przejdźmy do czasów przed Powstaniem. Jak pani pamięta lipiec, nerwowość Niemców, mobilizacje?
Przed wojną było tak, że zawsze na wakacje trzeba było gdzieś wyjechać. W czasie wojny to było niemożliwe, więc wszystkie wakacyjne lipce, sierpnie, mimo że szkoły nie było, spędzało się w domu zwyczajnie. W ten ostatni lipiec także najczęściej chodziłyśmy z koleżankami nad Wisłę, z tymi zaprzyjaźnionymi ze szkoły. W mojej grupie, powiedzmy, wojskowej, konspiracyjnej, także były koleżanki z mojej klasy, które chyba przeze mnie tam zostały zaproszone. Fela, Marysia Dziakówna, która potem zginęła na ulicy Hipotecznej, bo koniecznie w miejscu zamieszkania chciała zostać. To została... Nie bardzo sobie zdawałyśmy sprawę, jak będzie wyglądało Powstanie. Nikt nie liczył, że to będzie tak długo, i że to będzie taka okropna rzecz. Pierwszy raz dostałyśmy wcześniej informację, że się zaczyna Powstanie, wobec tego plecak w rękę i pomaszerowałyśmy. Miałyśmy zbiórkę na Płockiej. To chyba było mieszkanie naszej szefowej, Bajówny. Tam nocowałyśmy wszystkie dziewczyny z patrolu, chyba pięć, bo tyle nas, zdaje się, było. Potem było odwołanie, wróciło się do domu. Po dwóch dniach było to samo - alarm. To znaczy znowu zbieramy się na punkt, zaczyna się Powstanie. Pamiętam, że jak wychodziłam z domu, to w ogóle nie żegnałam się specjalnie, że idę do Powstania, bo nie wierzyliśmy, że teraz już naprawdę będzie coś poważnego. Powiedziałam: „Do widzenia, mamo, wychodzę. Nie wiem, kiedy wrócę”. Tylko tyle, tak bez specjalnego pożegnania. Ani gdzie, ani po co. Mama bardzo się o mnie potem martwiła, to wiem z jej relacji, a mieszkaliśmy na Woli, a Wola pierwsza ucierpiała. Przez pierwszy tydzień był taki straszny rozkaz, żeby wszystkich cywilów zabijać, rozstrzelać. Mama mówi, że gdy szła – bo oczywiście pieszo pędzili ją z Chłodnej do Pruszkowa, bo w pierwszych dniach nie było żadnych możliwości transportu – tylko patrzyła, czy gdzieś nie leżę. Podobno były zwały ludzi, którzy byli pozabijani. Myśmy tego tak bardzo nie doświadczyli. Widzieliśmy tylko płonącą Warszawę i tylko patrzyłyśmy w okna na punkcie sanitarnym, widać było, jak czołgi jadą. Jadą na Warszawę, już wracają z miasta, z centrum, to uciekają – to było dobrze. Nasz punkt był na końcu miasta.
- Zaczęła pani od mobilizacji...
Drugi raz po zbiórce z Płockiej, między opłotkami, poprowadzono nas, nawet nie wiedziałyśmy dokąd. Punkt zborny miałyśmy na plebanii przy kościele Świętego Wawrzyńca. Mieściły się tam dwa patrole sanitarne. Okazało się, że proboszcz tej parafii, ksiądz Krüger też był w konspiracji, w AK (dlatego punkt był tam usytuowany). Punkt był nastawiony na to, że przyjdą powstańcy, wobec tego trzeba dla nich przygotować jedzenie. Przygotowywało się olbrzymie kotły z jedzeniem. Co prawda przyszli powstańcy, tylko ludność cywilna, uciekinierzy i inni z sąsiedztwa, więc to się nie zmarnowało. Powstańcy przychodzili pojedynczo. Nie było takich walk koło nas, blisko, tylko Wolska - droga transportu. Całe szczęście, bo nawet nie było lekarza. Koleżanka poszła do lekarza, po doktora Skibę, który powiedział, że nie przyjdzie, bo on ma w szpitalu „robotę”. Zresztą to prawda. W szpitalu część z naszych koleżanek [zginęła]. Mamy teraz taki grób zbiorowy przy ulicy Karolkowej, gdzie jest siedemnaście harcerek, młodych dziewczyn, które chyba w szpitalu Świętego Łazarza zostały rozstrzelane razem z chorymi, z tymi, którzy byli w szpitalu. Natomiast do nas przychodziły głównie osoby cywilne. Chronili się tam tylko niektórzy, których proboszcz akceptował. Wiem, że gdyjuż przyszli Niemcy (żołnierze) – chyba było 5 sierpnia – to wszystkim kazali się ustawić pod parkanem przy plebanii równo, sztywno. Staliśmy, a naprzeciwko byli żołnierze z lufami wycelowanymi w naszą stronę. Nic się nie działo, tylko czekaliśmy. Oni sprawdzali, czy w domu nie ma broni. Na szczęście nic nie znaleźli, widocznie była dobrze schowana. Chyba była w kościele, z tego co ja wiem. W piwnicach plebanii byli cywile, którzy też wychodzili, była tam [między innymi] pani Franaszkowa (żona właściciela fabryki papierów Franaszka), która była postrzelona albo jej dziecko, już nie pamiętam... Był też postrzelony sekretarz księdza w tej parafii, miał ranę w brzuchu. Niewiele można było mu poradzić, to była rana śmiertelna. [...] Leki opatrunkowe znajdowały się częściowo w kościele, a częściowo na plebanii, a tam byli Niemby. Była też bardzo ciężka sytuacja. Ksiądz Krüger poszedł odprawiać mszę i nikt mu w zasadzie nie towarzyszył. Wiemy to z relacji malarza, który odnawiał kościół (zniszczony po 1939 roku). Był na górze, na chórze i widział, że gdy Niemcy wpadli, to strzelali do księdza, który był przy ołtarzu i odprawiał mszę. I ksiądz Krüger zginął. Jego grób jest na Powązkach. Czasem tam zaglądamy.
- Jakie były pani zadania przez te kilka dni?
Jak było cicho i spokojnie, to można było wyjść nawet do ogrodu na wiśnie, tak jak to już opisywały koleżanki w innych relacjach i w prasie. Ale jak leciały samoloty, to kazali się chować do schronu piwnicy. A gdy przychodzili ludzie z ranami to radziło się, co można było zrobić. Z tym, że lekarza na punkcie sanitarnym nie było. U nas były dwa patrole. Patrol to były cztery osoby i szefowa, bo nosze musiały nieść cztery osoby, gdyby właśnie chory był gdzieś w polu. Niektóre koleżanki dostawały zadanie wyjść i zanieść meldunek do władzy. Ach, miałyśmy też wizytację naszej szefowej rejonowej, „Barbary” Janiny Górnickiej. Ja jak zwykle z szacunkiem, ponieważ ona była moją nauczycielką w szkole przed wojną. To zostało we krwi. Ona przyszła na inspekcję, przedarła się przez te zwały różnych barykad, ciał. Była przez krótki czas i odeszła. Zresztą dwie koleżanki też odeszły do domów, do Śródmieścia. Ja myślałam sobie: „Gdzie ja będę szukała rodziców? Tak się ludzie plączą po całej Warszawie”. Raczej zostałam tam, gdzie mnie przydzielono. Tak mi się wydawało, że lepiej, czyli byłam posłuszna.
- Jak pani widziała Powstanie?
Było widać, że Warszawa była bombardowana, palona. Ludzie wędrowali przez ulicę Wolską (bo ten kościół, gdzie był nasz punkt, jest tuż przy Wolskiej, Wolska 140) To był bardzo smutny widok, gdy się wszystko paliło. Raczej nie było wesoło. Na szczęście było krótko, niecały tydzień. Co prawda nie wiem, czy to dobrze. Potem, gdy stałyśmy pod tym parkanem, przyszedł rozkaz, że już cywilów się nie „rozwala”. W zasadzie ci Niemcy nie wiedzieli, że my jesteśmy z patrolu. Białe fartuchy były pochowane, my ubrane normalnie, po cywilnemu, bez opasek. Potem wszystkich, którzy byli na plebanii, spędzono do kościoła, a tam już była ludność z Woli, także uciekinierzy z domów, które się paliły. Żeby było dziwniej, tę noc spędziłam na katafalku, a koleżanka w konfesjonale. Miała „najmilszego”, z którym się poznała wtedy (młodsza ode mnie moja Danusia, która już zresztą nie żyje), to nie przeszkadzałam... jedną noc jakoś się siedziało. Następnego dnia rano, to było 6 sierpnia, był z nami ksiądz (niejeden), ale odprawiał mszę biskup Niemira, wszystkim udzielił absolucji i wszystkim zaczął rozdawać komunię. W końcu Niemcy znudzili się tym wszystkim. I jeden mówi: „Dosyć! Stop!”. Rozpędził wszystkich od ołtarza. Nie było końca mszy. To już było wszystko. Potem myśmy się tam kręciły po zakrystii, bo znałyśmy tam teren, wiedziałyśmy, gdzie są nasze rzeczy, także opatrunki. Później wszystkich z kościoła wypędzono. Dostałyśmy rozkaz, by się zmieszać z ludnością cywilną, żeby w ogóle nie odstawać od grupy. Całą noc wędrowałyśmy do Pruszkowa. Za nami płonąca Warszawa, smugi dymu.
- A co pani widziała po drodze?
Po drodze właściwie nie bardzo można się było rozglądać, bo to było ciemno, była noc, Niemcy pilnowali. W Pruszkowie byłyśmy ulokowani w fabryce wagonów. Były olbrzymie hale i następną noc z kolei spędziło się na siedząco. Później widocznie był napływ nowej ludności. Podstawili wagony i nas szybko do tych wagonów władowali. Niektórzy uciekali. Nie była to łatwa rzecz, uciekać. Ja zresztą jakoś się pochorowałam. Miałam gorączkę, w ogóle mnie nic nie obchodziło, było mi wtedy wszystko jedno. Miałam w czasie wojny dolegliwości zdrowotne, których nie można było leczyć i to wróciło. [...]Potem jak nas wpędzono do tych wagonów, to te wagony jechały, jechały i jechały, nie wiadomo było gdzie. Niektórzy mówili, że widzieli różne miasta. Jechaliśmy na południe Polski. [...] Okazało się, że już byliśmy w Breslau, to znaczy we Wrocławiu. Tam był obóz przejściowy Breslau-Burgweide. Tam byłyśmy przez około dwa tygodnie. Było to też dla nas bardzo dziwne i nowe przeżycie, bo rano ustawiano wszystkich czwórkami w wielkie kolumny po napój, taką miętę, jakieś ziele. Powiedzmy, herbata miętowa, coś w tym guście, i kawałek chleba rozdawano tym, którzy się tam znaleźli. Potem też był niby obiad. Nie wiem, czy zupa z brukwi była wtedy, czy potem. I właściwie... Na noc nie było przyjemnie wejść do baraków, które tam były. Zresztą były zatłoczone. Miałyśmy ze sobą płaszcze i chyba jeden koc. Tak że myśmy tak trzymały się z tą koleżanką Danusią. Jak się wtedy wmieszałyśmy w tłum, to przeważnie po dwie. Drugie dwie koleżanki też, wiem, razem się trzymały. Byłam tam dwa tygodnie. W sierpniu pod gołym niebem nocą gwiazdy się oglądało. Tam spotkałyśmy z powrotem malarza, który był w kościele na Woli. Wróblewski on chyba był, ja miałam być Wróblewska, jego siostra. Namówił nas, żeby iść do pracy na kolei, gdy była możliwość. Jak będziemy na kolei, to do Warszawy przyjedziemy albo do Polski. Z Danusią byłyśmy jako jego siostry. Poszłyśmy pracować przy stacji... obecnie Mikołajewo, Nikoluitor to się nazywało. Tam byli robotnicy, którzy byli zatrudnieni w fabryce, obecny PaFaWag. Ci robotnicy to byli przeważnie Łotysze. Nas w takiej izbie, w baraku, mieściło się około dwadzieścia osób. Łóżka były piętrowe. Wybrałyśmy sobie jedno łóżko na dole, jedno na górze. Na zmianę spałyśmy, raz na górze, raz na dole, we dwie, żeby było cieplej i bezpieczniej. Tak się dziwnie złożyło, że Danka dostała przydział do pracy, a w tej fabryce pracowało się dwanaście godzin albo w dzień, albo w nocy, a ja nie miałam skierowania od razu. Chodziłam koło niej do fabryki. Tam miałyśmy już wyżywienie lepsze, tak jak Łotysze, bo to była lepsza nacja. Wobec tego, żeby nie pracować, to ona wybrała się do lekarza po zwolnienie. Ja z nią jako tłumacz, a niewiele umiałam niemieckiego... Było bardzo śmiesznie. Lekarz przyjmował w ten sposób: najpierw
Reichsdeutche, potem folksdojcze, potem inne nacje, a na końcu Rosjanie i Polacy. Jeśli mu nie starczyło czasu, kończył się jego dzień pracy, to wychodził i mówił:
Morgen arbeit. Recepta dla wszystkich. Tak to wyglądało... Ponieważ Danka była o klasę niżej ode mnie, znalazłyśmy kredę i na wagonach robiłyśmy sobie równania z matematyki. Tak z nią ćwiczyłam, bo byłam wtedy klasę wyżej, więcej wiedziałam. Uczyłam ją matematyki. Gdy spotkałam ją potem po wojnie na uniwerku, to ona mówi: „Przypominasz sobie, jak mnie uczyłaś matematyki we Wrocławiu?”. Wspomnienia wesołe, ale jak nas tam przyłapali, to zostałyśmy odsyłane do roboty. Potem doliczono się, że nie mam właściwego przydziału do pracy w fabryce. Wobec tego skierowano mnie na robotnika. Moim zadaniem było malowanie złączy wagonowych. Dwa wagony się sczepia i to się malowało smarem i pędzlem. Ręce były całe czarne. Nie można było ich potem umyć, bo się myło w nafcie. Po nafcie też ręka jest nie czysta. A dlaczego to tak dobrze pamiętam... dlatego że od kogoś z sąsiadów z Chłodnej dowiedziałam się, że moja mama też została wywieziona i jest w Schweidnitz, czyli w Świdnicy. Ponieważ moja koleżanka była bardzo ładną dziewczyną, jeden z Polaków (Piotrek z Radomia), który wcześniej pracował w fabryce, zainteresował się nią. Miałyśmy ochronę i gdy była wypłata, Piotrek mówi: „To ja was zawiozę do Świdnicy”. Ponieważ był jeszcze jeden mężczyzna, który był tutaj też żołnierzem w AK, starszy pan, mówi: „To ja pojadę z wami”. Czyli dwóch panów, my dwie i pojechaliśmy do Świdnicy. Odwiedziłam mamę. W pociągu była potem nieprzyjemna sytuacja, bo oni nie mieli właściwych dokumentów. Bardzo ich szarpano przy kontroli. Była kontrola niemiecka. Ale Piotrek [wszystko] wytłumaczył, bo on od dawna pracował i miał „mocne” papiery i znał niemiecki. Udało się szczęśliwie wrócić. Już więcej do mamy nie jeździłam.
- Proszę w skrócie opowiedzieć, jakie były pani losy po wojnie.
W październiku 1944 Niemcy postanowili rozbudować fabrykę. W związku z czym zostałam przydzielona, już sama jedna „sierota”, do województwa zielonogórskiego, do lasów, jako robotnik do karczowania wrzosów. Miała tam być budowana nowa fabryka PaFaWag. Potem przywieziono tam wielkie płyty. Wielka płyta to nie jest nasz wynalazek dopiero po wojnie[wprowadzony]. Już wtedy Niemcy przywozili je w wagonach towarowych. My te płyty musiałyśmy zdejmować i rozładować. Z tego miała powstać nowa fabryka. Okazało się, że przez listopad, grudzień – nie zdążyli. Mieszkaliśmy w domkach kempingowych. Domki kempingowe były na cztery osoby. Trzy łóżka, jedno, drugie, trzecie, czwarte w poprzek. Ja na tym czwartym byłam. Pod moim łóżkiem był stół. Pamiętam o tyle dokładnie, że spędzałyśmy tam Boże Narodzenie i pod moim łóżkiem wisiała choinka. W lesie mieszkałyśmy. Fabryka miała być w lesie, dobrze chroniona. W tej chwili ta miejscowość nazywa się Lubsko, dawniej Sommerfeld. [...]Potem, w styczniu 1945 roku, zaczęła się zbliżać ofensywa radziecka. Wobec tego znowu wszystko, cały towar, płyty, na wagony. Zrobiono olbrzymi pociąg, już nie wiem ile tych wagonów. Myśmy mieszkały także w wagonach. Wagony mieszkalne wymyślili. W takim wagonie w każdym rogu były trzy łóżka, czyli na dwanaście osób. Ponieważ kobiet nie było tak wiele, więc w połowie mieszkali mężczyźni, w drugiej połowie my, kobiety – było nas sześć. Tam mieszkali jacyś szefowie. To znaczy, wiem, że był też jeden Włoch, który był zwolniony z wojska. Wtedy zaczęłam się uczyć po włosku.
Si, vero [...] Z całym towarem jechaliśmy przez południowe Niemcy, przez Drezno. Kiedy były naloty, byliśmy na stacji z wagonami. Tam mieszkaliśmy. Wiem, że ten Włoch uciekał za miasto, gdzieś daleko. Ja się nie ruszałam, nie miałam siły na to. Niektórzy chowali się pod wagony, różnie to było. Potem przez Turyngię przejechaliśmy aż do gór Harzu. Tam 12 kwietnia przyszli Amerykanie i wojna dla nas się skończyła. Potem był podział między zwycięzcami i znowu przyszli Anglicy. Wtedy zgłosiłam się do pracy. W biurze coś przekładałam, pomagałam, bo przecież człowiekowi było nudno. To był maj. Co prawda chorowałam dużo, pewnie [przez] inne wyżywienie, które Anglicy nam dostarczyli z UNRRA, pełnowartościowy pokarm, a człowiek był wycieńczony, nie tak jak teraz. Wróciłam do Polski pierwszym transportem, bo wiedziałam, że mój ojciec zginął. Ktoś z sąsiadów mi doniósł, że mama jest sama, że muszę tu być jako głowa rodziny. To był październik 1945 roku. To był dopiero pierwszy transport. Okazało się, że moja siostra przyrodnia, która była wywieziona do Ravensbrück wróciła wcześniej. Wróciła w takim ubraniu, że jeden rękaw był inny, drugi inny. Tak więźniów ubierano specjalnie, żeby nie mogły uciec z obozu. Moja mama też wróciła wcześniej ze Świdnicy. Właśnie w Gostyninie spotkałam mamę 1 listopada. Moja siostra zatrzymała się w Warszawie u swojej teściowej, potem wynajęła mieszkanie. [Mieszkała] w pokoju, w mieszkaniu czteropokojowym, w każdym pokoju inna rodzina oczywiście. Potem myśmy z mamą do niej przyjechały. Tak się wojna skończyła. Tyle pamiętam, że nic nie miałyśmy, spało się znów na siennikach ze słomą, na podłodze. Poszłam do szkoły. Janka Górnicka poleciła mnie do swojego znajomego dyrektora liceum T.U.R. na Bema. Tam przez pół roku zrobiłam maturę. Zresztą wszyscy byli wtedy tam przerośnięci. Takie pozbierane towarzystwo. Wtedy gdy robiłam maturę, przychodziły do mnie koleżanki i siedzieliśmy wszyscy na podłodze. Oczywiście nic nie było, tylko siennik ze słomy. Ale było dobrze, bo już było się razem.
- Jakie jest pani najmilsze wspomnienie z Powstania?
Pewno ta wyprawa na czereśnie do ogródka księdza proboszcza na Woli. Nikogo nic nie bolało, nikt nie płakał, bo tak to wszyscy byli bardzo zmartwieni. Przede wszystkim obciążeni różnymi tobołkami.
Najgorsze to chyba wtedy, jak pod groźbą wystrzału karabinowego ustawili nas Niemcy 5 sierpnia przed plebanią, przy kościele Świętego Wawrzyńca, na Woli. Były jeszcze różne przygody. W obozie, na przykład jak nas Niemcy skierowali w obozie na Burgweide do kąpieli, [to] puszczono na nas prawie wrzącą wodę i od razu miałam całą rękę poparzoną. Też był problem. Pamiętam, wtedy (tam się wszyscy jakoś spotykali) spotkałam panią Górnicką i ona mówi: „No jak to Krysiu, weź ten spirytus, co masz do opatrunków. Weź sobie też. Przecież dla siebie też możesz użyć”. Przechowywało się resztki zapasów sanitarnych.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania?
Moim zdaniem Powstanie było konieczne. Były ogłoszenia o mobilizacji mężczyzn dla kopania rowów do obrony Warszawy. Tak czy inaczej wszyscy panowie pewno by zginęli. Co prawda jeszcze bardzo przykrym wspomnieniem jest to, że nie mam grobu swojego ojca. Co roku w sierpniu chodzimy na cmentarz na Wolę, to zawsze na innym bezimiennym grobie stawiamy lampki. Nie wiadomo [gdzie leży], spalono przecież wszystkie te zwłoki.
W domu gdzieśmy mieszkali, Chłodna 66. Tata uważał, że skoro on jest ten, który był w LOPP, powinien bronić kamienicy i wszystkich strzec, to nie może uciekać razem z ludźmi. Wobec tego zginął, gdy tylko weszli „ukraińcy”. Mama została wypędzona razem z ludnością cywilną, wszystkich [wypędzili]. To przecież była wielka kamienica, dwa podwórza, czteropiętrowa. Było mnóstwo ludzi na Woli, którzy zginęli.
- Czy była pani prześladowana po wojnie za udział w konspiracji i Powstaniu?
Znajomi mnie uprzedzili. Wobec tego nie wydawałam się, że cokolwiek gdziekolwiek robiłam. Zresztą uważałam, że to było bardzo niewiele. W Powstaniu byliśmy krótko. W czasie wojny pomagać człowiekowi i tak trzeba było. Pomoc społeczna uciekinierom była konieczna. Po prostu trzeba się było okupantom przeciwstawiać. Nie sposób było inaczej.
- Czy coś jeszcze chciałaby pani dodać?
Myślę, że nie.
Warszawa, 4 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich