Anna Stańczykowska-Piotrowska
Nazywam się Anna Stańczykowska-Piotrowska. Urodziłam się 24 września 1932 roku w Warszawie.
- Gdzie pani mieszkała z rodziną przed wojną?
Przed wojną mieszkałam z rodzicami w tym samym domu, w którym w tej chwili się znajdujemy.
- Jaki był wtedy adres tego domu?
Ulica Misyjna 8 mieszkania 1, a w tej chwili ulica nosi nazwę Dożynkowa. Nazwa została zmieniona w PRL-u, ponieważ nazwa Misyjna pochodziła od sióstr [Franciszkanek] misjonarek, (których klasztor widać przez okno) i w czasach PRL-u nie była odpowiednia.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, rodzicach, rodzeństwie, szkole przedwojennej. Jak pani zapamiętała okres wczesnego dzieciństwa?
Wczesne dzieciństwo pamiętam bardzo dobrze. Rodzina była z pochodzenia warszawska, mokotowska od paru pokoleń. Mój pradziadek, [Leopold Kamler], był stolarzem na Powiślu. [Zakład stolarski objął później jego syn, a następnie w czasie okupacji, już na ulicy Dzielnej, jego wnuk Jerzy Kamler, pseudonim Stolarz]. Miał siedemnaścioro dzieci, z których jedenaścioro dożyło do późnego wieku. […] Nasza rodzina była bardzo liczna i bardzo zżyta. Było to celebrowane głównie przez moich dziadków. Dziadek [Józef Kamler] był inżynierem mechanikiem, ale całe życie pracował jako inżynier sanitarny. Zresztą bardzo ubolewał nad tym, że nie jest mechanikiem, tylko zajmuje się techniką sanitarną, która dopiero się rodziła, bo był to 1900 rok. Uważał to za coś mniej ciekawego czy mniej odkrywczego. Ożenił się z moją babcią, która czekała na niego dwanaście lat, bo prababcia żądała, żeby [przed ślubem] osiągnął stopień inżynierski. Po tym długim okresie pobrali się, urodziła się moja mama [Irena], jako pierwsza córka i jej młodszy o parę lat brat [Witold].
- Czym przed wojną zajmował się pani tata?
Mój tata [Kazimierz Stańczykowski], pochodził z Opoczyńskiego. Kończył szkoły w Piotrkowie Trybunalskim. Działał tam w harcerstwie od samych początków swojej działalności szkolnej. W 1920 roku, jako gimnazjalista z tegoż Piotrkowa poszedł na front i walczył w Pułku Ułanów Kaniowskich. Brał udział w słynnej bitwie pod Zasławiem, o czym świadczą teraz listy od jego kolegów, które dostałam wiele lat później, opisujące te wydarzenia. Ojciec skończył szkołę średnią w Piotrkowie i studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Miał w planach nie tylko skończenie prawa, ale również zrobienie doktoratu z prawa administracyjnego. Chciał studiować również historię, ale wszystkie jego plany zostały zahamowane, jeżeli można tak powiedzieć, bo ożenił się w 1930 roku z moją mamą. Przyszłyśmy obie z moją siostrą na świat i ojciec poszedł drogą adwokacką i miał kancelarię w tym samym domu, na ulicy Misyjnej.
- Pamięta pani swoje pierwsze wspomnienie?
Chciałabym dokończyć o ojcu, bo ojciec umarł w 1937 roku, co miało ogromny wpływ na nasze dalsze życie. Rodzice byli świetnym małżeństwem i obie z siostrą Ewą byłyśmy chowane w wielkim kulcie ojca, który niezależnie od tego, że był prawnikiem, to był przede wszystkim [bardzo aktywnym] działaczem społecznym, [zarówno w szkole, na UW i później. Prezesem] „Bratniaka” na Uniwersytecie Warszawskim w latach dwudziestych oraz działaczem Młodzieży Chłopskiej. To miało ogromny wpływ na moje życie i mojej młodszej siostry. […] W 1939 roku już 1 września w Warszawie sytuacja zmieniła się całkowicie. Moja mama 6 września (co ciągle napawa mnie wielkim zdziwieniem [i podziwem]) zdecydowała się na to, żeby ze mną i z siostrą, tudzież naszym psem spanielem i ciotką z psem Żabą wyjechać z Warszawy na wschód. Naturalnie, tak jak wtedy wszyscy robili. Do majątku znajomych w Lubelskiem - państwa Suchodolskich. Mama z ciocią, dwoma psami i dwiema małymi dziewczynkami z wyjechała z Warszawy, […] nie wiedząc, jaka była sytuacja na drogach. Dotarliśmy do tego majątku. Moje najważniejsze wspomnienia wtedy, to było najpierw spotkanie z żołnierzami niemieckimi, a później weszli do majątku ruscy żołnierze. Później prawdopodobnie (czego już nie pamiętam) weszli znowu Niemcy. Niemcy przyjeżdżali bardzo kulturalnie i koniecznie częstowali mnie i Ewę cukierkami, których przyjęcia patriotycznie odmawiałyśmy. W momencie kiedy działania wojenne ustały, [wróciliśmy] do Warszawy.
Pamiętam śmieszną rzecz. Wracaliśmy samochodem. Nie wiem, skąd była benzyna i jak to wszystko się wtedy układało, ale zbierałyśmy paprocie w lesie. Później, jak Niemcy zarekwirowali samochód, to mama oddała [mu z nim] nasze ukochane paprocie Niemcom, [tym byłyśmy bardzo zmartwione].
- Zapamiętała pani rosyjskich żołnierzy?
Było to straszne. Wszyscy właściwie ludzie, którzy byli u państwa Suchodolskich we dworze uciekali wtedy na bagna czy stawy i chowali się. Pan Suchodolski, starszy pan (pewnie nie był taki bardzo stary, tylko mnie się wtedy wydawał), rozmawiał z [ruskim] żołnierzem, który przyjechał konno i żołnierz straszliwie na niego krzyczał. Ta scena, ten młody chłopak krzyczący z konia [na] starszego, dystyngowanego pana, to obraz, który zapamiętałam z majątku najbardziej.
Wróciliśmy do Warszawy, zatrzymując się po drodze w Lublinie, gdzie młodszy, (trzyletni wtedy) kuzyn Piotr, który też wracał do Warszawy, bardzo ciężko zachorował. Również [ja] w 1939 roku zimą, właściwie prawie w 1940 roku, zachorowałam bardzo ciężko na zapalenie szpiku kostnego w kolanie, w obu stawach biodrowych i obojczyku. Następstwa spowodowały, że moje życie ułożyło się tak a nie inaczej.
Wróciliśmy do Warszawy w październiku, a ja zachorowałam w grudniu i leżałam przez kilka miesięcy umierająca w szpitalu, w którym cały czas była ze mną mama. Właściwie prawie nie było nadziei, żebym to przeżyła i się uratowała. Po paru miesiącach zaczął mnie leczyć doktor Kossakowski związany z kliniką na Litewskiej. […] Uratował mi życie, stosując [inną] metodę [leczenia], wpakował mnie całą w gips od pach aż do stóp […], miałam w szpitalu [duże] skoki temperatury. Gorączka spadła, procesy ropne się uspokoiły i wróciłam do domu, gdzie leżałam w [przez długie miesiące] w gipsie, [w dzień] na brzuchu, a w nocy odwracano mnie na plecy.
Dzięki temu, że mama postanowiła mnie z tego wyciągnąć nie tylko fizycznie czy zdrowotnie, ale również psychicznie, cały czas się uczyłam. Nie chodziłam do szkoły, bo zachorowałam w momencie, kiedy szkoła, do której miałam chodzić (gdzie przed wojną przez dwa lata chodziłam do przedszkola; szkoła pani Chyczewskiej na ulicy Chocimskiej) […] nie zaczęła jeszcze pracy w 1939-1940 roku. Mama starała się, aby w domu panowała atmosfera jak najbardziej normalna i jednym z głównych jej zamierzeń było to, że masowo przychodziły dzieci, między innymi na lekcje rytmiki, które prowadziła pani Maria Wieman, później, po wojnie bardzo znana osoba, jako nauczycielka rytmiki. Przychodziły dzieci przyjaciół moich rodziców, dzieci, które również chodziły z Ewą – moją siostrą na komplety, które się odbywały na ulicy Narbuta, a tutaj przychodziły na rytmikę. Były organizowane przedstawienia, były tańce, były popisy tych dzieci. Zdjęcie z jednego z takich bali dziecinnych oddałam do Muzeum Powstania.
- Jak w czasie okupacji mama radziła sobie z wychowaniem dwójki dzieci?
Mama radziła sobie przede wszystkim dzięki bardzo ścisłym związkom z domem dziadków. Dom dziadków, w którym mieszkali, był na ulicy Wiktorskiej i było tam przejście przez ogródek. Zarówno babcia, jak i wychowująca moją mamę gosposia Marynia stale mamie pomagały. Myślę, że finansowo pomagał przede wszystkim dziadek, którego firma prowadziła w czasie okupacji [sanitarne] roboty instalacyjne. Mama była zatrudniona fikcyjnie w dziadka biurze jako
Buchhalterin. Mam do tej pory papiery, w których jest tak napisane. Dziadek zatrudniał szereg innych osób, między innymi sąsiadkę z naszego domu, panią Helę Balicką, która była z kolei też zatrudniona jako urzędniczka, żeby mieć kenkartę. Wydawało się, że będzie bezpieczniejsza, jeżeli jako młoda osoba (wtedy miała kilkanaście lat, osiemnaście czy dziewiętnaście) będzie miała stałe zatrudnienie w jakiejś firmie, która oficjalnie działa.
- Czy pani mama albo członkowie rodziny prowadzili działalność konspiracyjną?
Mama prowadziła z tego, co wiem, i z danych, które miałam później, przede wszystkim z relacji pana Kazimierza Gorzkowskiego, który był przyjacielem mojego ojca z organizacji, w której ojciec i pan Gorzkowski działali, czyli „Zetu”. To organizacja głównie związana ze sprawami edukacji, sprawami budowy czy odbudowy moralnej całego społeczeństwa, z którymi to ludźmi związanymi z moim ojcem jeszcze do tej pory się spotykam. Były również powiązania z „Siewem Młodej Wsi”. Była to z kolei organizacja, w której mój ojciec działał w latach trzydziestych. Był zastępcą redaktora naczelnego „Siewu…”. Wszystkie materiały i archiwa, oraz maszyny drukarskie w 1940 roku były przechowywane [przez pewien czas] u nas w domu, o czym też przeczytałam dopiero niedawno. Mama pracowała w konspiracji właśnie w powiązaniu z panem Kazimierzem Gorzkowskim pseudonim „Andrzej”, który był u nas bardzo częstym gościem.
Drugą osobą związaną z konspiracją była serdeczna przyjaciółka mojej mamy – Irena Biskupska – bibliotekarka, której pseudonim był „Klara”. Pan Gorzkowski opowiadał mi wielokrotnie o działalności konspiracyjnej mojej mamy, [powiedział, że miała pseudonim Kazia]. Był przyjacielem Kamińskiego i dostarczył nam również pierwsze wydanie „Kamieni na szaniec”, które dla nas – bardzo małych dzieci – było biblią postępowania. Wszyscy chłopcy od Batorego, ich pewne postanowienia, ich postawy życiowe były dla nas wzorem, jeszcze zanim weszli do spraw konspiracyjnych czy zanim zaczęli walczyć w czasie okupacji. Cały czas pamiętam sprawy kształcenia woli przez późniejszych bohaterów czasów okupacyjnych, kiedy jeszcze byli chłopcami w gimnazjum Batorego.
- Na początku okupacji choroba sprawiła, że pani nie poszła do szkoły, ale później to się pewnie zmieniło. Chodziła pani do szkoły w czasie okupacji?
Nie.
Uczyła mnie częściowo mama, która kończyła polonistykę, i uczył mnie również mąż mojej ciotki, [Aleksander Janas]. Miał nad tym pewien dozór. Był dyrektorem szkoły powszechnej na Pradze. Nadawał pewien kierunek, ale uczyłam się właściwie sama. Jeżeli chodzi o szkołę, to po Powstaniu, w 1945 roku przez parę miesięcy latem byłam we wsi rodzinnej mojego ojca w Opoczyńskim, […] wuj Janas pracował w szkole, i tam zdałam egzamin końcowy szkoły podstawowej do gimnazjum. [Naukę w] gimnazjum zaczęłam dopiero [jesienią] w 1945 roku, jak wróciliśmy do Warszawy. Gimnazjum imienia Reytana na ulicy Rakowieckiej, które było wówczas koedukacyjne podobnie jak obecnie, a później było szkołą męską. Pracownik firmy dziadka odwoził mnie do szkoły rykszą.
- Jak pani zapamiętała trudy życia codziennego w czasie okupacji? Były jakieś przyjemności?
Trudno powiedzieć. Moje życie było bardzo nietypowe, bo większą część okupacji leżałam. Później chodziłam w skórzanym gorsecie i praktycznie w bardzo małym stopniu wychodziłam na ulice. Słyszałam tylko o tym, co się dzieje wokół, i moje życie osobiste było skoncentrowane w domu. Mokotów był bardzo spokojny. Wiedzieliśmy, że od czasu do czasu pojawiali się Niemcy na małych uliczkach wokół i moim zadaniem było tak, że w razie gdyby Niemcy się zjawili się z rewizją, to miałam wszystkie gazetki, które były w domu, chować pod gips na brzuchu, czy z różnych stron [ciała], bo Niemcy bali się bardzo rozmaitych chorób i wydawało się, że istnieje gwarancja, że nie będą mnie rewidować i oglądać. Tak jak już wspominałam, [w naszym domu] odbywały się u nas liczne spotkania towarzyskie jak również […] koncerty, rozmaitego typu recytacje oraz dyskusje w gronie rodziny czy przyjaciół, którzy tutaj przychodzili i rozwiązywali różne problemy przyszłego świata – jak to będzie po wojnie i jak się będą kształtować [różne] sprawy [w wolnej Polsce].
- Mówiła pani przed wywiadem, że w domu mieszkali również lokatorzy.
Tak.
- Zna pani jakieś ciekawe postacie z tego okresu? Ktoś się szczególnie rzucił w pamięć?
Przede wszystkim wtedy w naszym mieszkaniu mieszkała część naszej rodziny. Mój wuj [Władysław] Kukliński z żoną [Sabiną] i synem Jurkiem, który był starszy od nas o sześć czy siedem lat i szalenie się nami zajmował – tak jak starszy brat. Dużo wniósł w nasze życie – mojej siostry i moje – bawiąc się z nami i zastępując nam starszego brata. Jurek był naturalnie też w konspiracji i zginął na początku sierpnia na Wspólnej. Niezależnie od rodzinnych powiązań w naszym domu na pierwszym piętrze mieszkali państwo Baliccy, przedwojenni komuniści z córką [Helą], wówczas też starszą od nas, która z kolei była bardzo zaangażowana [w konspirację] w pomoc, między innymi Żydom w Żegocie, przechowywała przez cały czas różne osoby, które uciekły z getta czy które wyprowadzono z getta. Między innymi przez pewien czas mieszkała tutaj, [na ulicy Misyjnej] Hanka „Sawicka” Szapiro, osoba pewnie wszystkim po wojnie znana. U Heli Balickiej odbywały się również spotkania klubu dyskusyjnego, o czym później pisał jej mąż we wspomnieniach pośmiertnych o Heli, [która walczyła też na Starym Mieście w AL]. Między innymi w spotkaniach dyskusyjnych brali udział państwo Lachertowie, którzy byli znajomymi mojej mamy, i których mama poleciła jako lokatorów państwu Balickim. Oboje byli bardzo muzykalni i Hela też wielokrotnie już po wojnie mi opowiadała o koncertach, które dla wąskiego grona dawali w mieszkaniu państwa Balickich. [W naszym mieszkaniu pojawiały się wielokrotnie różne „nowe ciocie” i „wujkowie”, między innymi krótko ukrywał się Julek Klepacz po ucieczce z pociągu do Oświęcimia].
- Wybuch Powstania był zaskoczeniem dla mamy i rodziny? Jak to było?
Przed Powstaniem byliśmy w Józefowie na wakacjach. Były tam też dzieci z naszego grona rodzinnego, o którym opowiadałam, które spotykały się na rytmice. Pamiętam, że wszyscy w Józefowie spodziewali się Powstania. Miało to nawet znaczenie w dziecinnych zabawach. Wiedzieliśmy, że wyżej wspomniany Jurek Kukliński będzie brał udział Powstaniu. Może w tej chwili już dodaję trochę z tego, co dowiedziałam później, ale my dziewczynki miałyśmy bardzo za złe to, [jednemu] z kuzynów, [że] został w Józefowie i nie przyjechał do Warszawy na spodziewane Powstanie, i że nie ma kontaktów [konspiracyjnych] i chęci czy możliwości walki w czasie Powstania. Moja mama pamiętając swoje przygody z 1939 roku, które w dużym stopniu prawdopodobnie wpłynęły na moją chorobę (ucieczka i przebywanie w rozmaitych ciężkich warunkach, o czym mówiłam na początku), uznała, że musi wracać do Warszawy i przeżyć [w domu, wśród swoich] front, którego się spodziewaliśmy, bo słyszeliśmy artylerię frontową zbliżającej się Armii Czerwonej.
- Warszawa wydawała się bezpieczniejsza?
Po doświadczeniach z 1939 roku mojej mamie na pewno, a poza tym nasz rodzinny dom był tutaj. Był dziadek… No i jest taka rzecz, do której jest mi trudno się ustosunkować, dlatego że mama koniecznie chciała połączyć się ze swoimi przyjaciółmi konspiracyjnymi [na ulicy Jasnej, między innymi z Ireną Biskupską]. Był wielki spór z dziadkiem, który uważał, że mama ma obowiązki wobec mnie i wobec Ewy, a przede wszystkim wobec mnie, bo właściwie nie chodziłam, i że musi być z nami na Misyjnej w domu, a nie zajmować się sprawami bardziej ogólnymi. W Józefowie obeszliśmy jeszcze moje imieniny – Anny – 26 lipca i wróciliśmy bohatersko do Warszawy. Pierwszym zwiastunem tego, że rzeczywiście Powstanie się zbliża, było wyjście Jurka Kuklińskiego z domu. Wszyscy go serdecznie żegnaliśmy.
Pamiętam scenę, jak przez okno widziałam go po raz ostatni, kiedy szedł ulicą Misyjną na swoje miejsce zbiórki. Jak wiemy powstanie wybuchło 1 sierpnia o godzinie siedemnastej. Właściwie panował wielki entuzjazm, bo wszyscy z osób, które były w moim otoczeniu, spodziewali się, że Powstanie ma wybuchnąć. Słyszeliśmy pierwsze strzały z terenów trochę odległych, bo to chyba był szturm na szkołę na ulicy Kazimierzowskiej, a do nas dochodziły tylko wystrzały z rozmaitego typu broni. Pamiętam, że pogoda nie była sierpniowa, a raczej już trochę jesienna, a w następnych dniach zaczęły się deszcze i bardzo się wtedy pogorszyła. Byliśmy w naszym domu i wokół była atmosfera nie tylko euforii, że nareszcie jesteśmy na terenach Polski, że są flagi, że ludzie mogą śpiewać czy nucić jakieś piosenki żołnierskie zakazane w czasie okupacji. Wszyscy wokół starali się zajmować powstańcami. Dla nas było to bardzo wielkie przeżycie, że zaczynają się pojawiać [powstańcy] z polskimi biało-czerwonymi opaskami, rozmawiają. Wszyscy się spodziewali, że Powstanie będzie trwało zaledwie kilka dni, tydzień, a nie dłużej.
- Wspomniała pani przed wywiadem, że w tym domu znajdował się szpital polowy, wojskowy. Jak do tego doszło?
Najpierw szpital, o ile wiem, miał być pomocniczym szpitalem w stosunku do szpitala sióstr elżbietanek na Goszczyńskiego. Znajdował się w mieszkaniu, w którym w tej chwili rozmawiamy.
- Powstał z inicjatywy pani mamy?
Takie mam wrażenie. Bardzo nas z Ewą wtedy frapowało to, że żołnierze, którzy tutaj leżeli, to byli chłopcy starsi od nas o kilka lat i pożyczali od nas książki, których tu było dużo, na przykład „Dzieci Lwowa” czy „Bohaterski miś”. Książki, których miałyśmy dosyć dużo w mieszkaniu, i które mówiły o rozmaitych walkach młodych ludzi czy nawet dzieci przeciwko rozmaitym okupantom w czasie wojny, a głównie w latach 1918 – 1920.
- Pani wtedy jeszcze była w gipsie?
Nie. Już wtedy byłam w takim metalowo-skórzanym gorsecie, w którym później [wyniesiono mnie] z Warszawy.
- Jak pani zapamiętała funkcjonowanie szpitala? Co się w nim działo? Kto w nim bywał? Jakie były warunki?
W pierwszym okresie warunki były, wydaje mi się, dobre. Było względnie spokojnie. W sierpniu był względnie mały wpływ wojny, przeważnie nie używano ciężkiej broni do niszczenia tego terenu, który był wtedy terenem w dużym stopniu niezabudowanym. Za naszym płotem było pole ze zbożem, były liczne glinianki, w których ludzie się kąpali w czasie okupacji i pływali, więc w pierwszym okresie Niemcy nie mieli takiej niszczycielskiej działalności. Wbrew temu, co w tej chwili mówię, o innym podejściu i innym zrozumieniu tego, co tu się działo wtedy, świadczy pamiętnik siostry przełożonej franciszkanek, która napisała w swoim maszynopisie, że walki były od początku ciężkie i od początku były bombardowania. Muszę powiedzieć, że nie pamiętam tego.
Jeżeli były kłopoty, to przede wszystkim kłopoty z wodą, po którą chodziło się bardzo wcześnie rano. Były dwa źródła wody: w fabryce Makarewicza na Racławickiej i u zakonnic, ale w pierwszym okresie – o ile pamiętam – była jeszcze woda w mieszkaniach i było światło. Jak tutaj został jeszcze w pierwszej wersji zorganizowany szpitalik, to mama postanowiła się przenieść na Wiktorską do dziadków. U dziadków panował jeszcze większy spokój, ponieważ dziadkowie w ogóle do końca Powstania mieszkali na parterze, a dziadka siostra mająca wówczas przeszło osiemdziesiąt lat, która była osobą głuchą, siedziała cały czas w oknie i szyła na maszynie bandaże czy łatała prześcieradła dla szpitala, który był u nas i u zakonnic. W ogóle ani razu nie zeszła do schronu.
Po drugiej połowie sierpnia było słynne bombardowanie szpitala elżbietanek, które to siostry wywiesiły na dachu czerwony krzyż mający Niemcom uzmysławiać, że tam jest szpital. Bezpośrednio po tym szpital został zbombardowany tak, że prawie wszyscy ranni, którzy tam leżeli, musieli być przetransportowani do okolicznych domów i wtedy jednym z ważniejszych ośrodków stał się właśnie nasz dom, w którym już wtedy – wydaje mi się – leżeli ranni w piwnicy. W piwnicy były dwa duże pomieszczenia magazynowe, z których zostały wyniesione magazynowe rzeczy. Leżeli tam powstańcy i prowadzone były operacje. Osobą, która była w dużym stopniu włączona w prace szpitala była pani Balicka – mieszkanka domu, matka Heli, która była lekarzem internistą. Pozostali lokatorzy w tym czasie, kiedy tutaj był szpital, przenieśli się do sąsiednich domów na ulicy Misyjnej, poza rodziną państwa Gniewińskich, która pozostała w bocznej części piwnicy pod tarasem i tam, o ile wiem [Zbyszek Gniewiński włączał się w różne akcje społeczne], przetrwała do końca Powstania. Moja mama była cały czas emocjonalnie bardzo związana z tym szpitalem, uważając siebie w pewnym stopniu za gospodarza domu i gospodarza szpitala. Starała się jak mogła włączać w prace szpitalne. Kilkakrotnie dawała krew do transfuzji, ponieważ miała grupę zerową, więc krew była bardzo cenna.
- Czy pani pomagała w funkcjonowaniu szpitala?
Nie. Leżałam w schronie na Wiktorskiej, w domu dziadka, gdzie był schron, do którego zgłaszało się mnóstwo osób. Dziadkowie mieli dom dosyć zasobny w rozmaite zapasy, poza tym był ogródek, w którym były pomidory i były nasze ukochane króliki (angory), które poza naszą wiedzą (wiedzą dzieci) zostały zjedzone. W czasie Powstania mówiono nam, że króliki uciekły, bo bały się wojny czy wystrzałów, a zostały zjedzone przez ludzi, którzy się tam schronili. Dziadkowie dzielili się wszystkimi swoimi zapasami, ubraniem i ze wszystkimi ludźmi, którzy przychodzili na Wiktorską.
Między innymi przyszła do nas rodzina państwa Markowskich z ulicy Puławskiej. Mieszkali w zagłębieniu na rogu Szustra i uważali, że [dalej od Puławskiej] będzie bezpieczniej. Hania Markowska, [obecnie Wojtalewska], była koleżanką mojej siostry Ewy, przychodziła do nas na rytmikę i bardzo pozytywnie się odniosła do tego, że rodzice tutaj chcieli przyjść. Wydawało się, że dom dziadków będzie bardzo bezpieczny. Niestety później okazało się, że tak nie było. [Rodzice Hani, wraz z jej siostrzyczką zginęli].
25 września, kiedy zaczął się frontalny, silny ogień przed ostateczną likwidacją Mokotowa, która nastąpiła 27, dom dziadka został zbombardowany, a później spalony. […] 25 września, koło siódmej rano w dom na Wiktorskiej, właściwie w parter i w schron uderzyły pociski z „krowy”. […] Dwie piwnice od strony południowej, w których byli ludzie [cywilni], i w których również prawdopodobnie byli powstańcy, zostały kompletnie zburzone i zasypane tak, że nikt z osób tam będących się nie uratował. Mama, [Ewa], państwo Markowscy, moje dwie ciotki, ja i szereg innych osób, których personaliów nie pamiętam, byliśmy od strony ulicy Wiktorskiej, czyli od drugiej strony domu, i tam wpadły pociski przez drzwi do pomieszczenia. Prawie wszyscy siedzieli na wielkiej pryczy z jednej strony, a ja miałam łóżko, na którym leżałam, bo nie mogłam tyle czasu siedzieć, z drugiej strony przejścia. Wszyscy prawie stracili nogi albo zostali ranni w nogi. Mama, która siedziała na moim łóżku straciła obie nogi, a Ewie urwało jedną nogę. Pozostałe osoby również były przeważnie ranne w nogi. Znam godzinę, w której się to odbyło, ponieważ zwrócono mi po śmierci mamy zegarek, na którym była godzina wpół do ósmej. Przekazałam ten zegarek do Muzeum Powstania Warszawskiego uważając, że jest to cenna pamiątka, która powinna się zachować.
W momencie po wybuchu tych pocisków z „krowy” zostaliśmy tam właściwie zasypani i straciłam świadomość. Odzyskałam przytomność, już jak mnie wydobywano spod gruzów i jakichś desek, które pospadały na mnie. Straszliwy był przede wszystkim moment tego ciasnego pomieszczenia, pełnego kurzu, dymu… Od tej pory mam lęk zamkniętych przestrzeni. Najpierw wyniesiono rannych. Jeden z powstańców wyniósł mnie na rękach i przyniósł na Misyjną do szpitala w piwnicy. Pamiętam, że miałam mamy papierośnicę z junakami, którą mam do tej pory. To były papierosy, które się wówczas paliło. [Dawałam] te papierosy rannym żołnierzom, w takim szoku, żeby czymś się zająć, coś robić […]. Później zostałam przeniesiona do jednego z pomieszczeń w suterenie, gdzie mieszkała nasza dozorczyni – Józefowa i tam przyszedł dziadek, który ocalał na parterze w domu na ulicy Wiktorskiej. Kierował całą akcją ratowania i uświadamiania, kto tam jeszcze może być, czy ktoś jest zasypany, do kogo można dotrzeć… Dziadek przyszedł i powiedział, że moja mama w czasie operacji umarła, co nie bardzo dochodziło do mojej świadomości. Po prostu w to nie wierzyłam. Wydawało mi się, że to są przypuszczenia, że dziadek mówi rzeczy, które mogą być, ale nie są prawdą. Po jakimś czasie dziadek poszedł również do zakonnic, bo mama była przeniesiona do szpitala cywilnego do sióstr franciszkanek. Przyszedł i powiedział też o śmierci Ewy, która według relacji sióstr miała urwaną nogę, ale bardzo pięknie umierała i jeszcze zażądała od nich, że chce przystąpić do pierwszej komunii, co siostry jej umożliwiły. Przygotowały ją i umarła u nich w refektarzu, w pomieszczeniu, [ale] było pełne rannych, tylko było w pewnym odosobnieniu.
Wiele sióstr mi później opowiadało, że umarła jak święta. Dla mnie jedną z rzeczy, które były szalenie ciekawe w atmosferze wśród ludności cywilnej, była szalona pobożność. Odbywały się ciągle rozmaitego typu nabożeństwa, wspólne modlitwy. Przy mojej mamie znaleziono [teksty] litanii, które nosiła ze sobą w woreczku zawieszonym na szyi. Mama była wierzącą katoliczką, ale nigdy nie była osobą aż tak religijną i wierzącą [jak] wtedy (jak zresztą większość tych ludzi) w to, że jednak Pan Bóg nas nie opuści. Wiara w to, że wejdą wojska radzieckie czy że udzielą nam pomocy alianci, zmniejszała się coraz bardziej w ciągu Powstania. Obserwowaliśmy parokrotnie zrzuty, które były. Pamiętam potworną radość, jak przyleciały (to jeszcze chyba w sierpniu było) wielkie samoloty amerykańskie i były zrzuty nad Warszawą. Ludzie wychodzili na ulice, nie bojąc się, że coś im się stanie, że w jakiś sposób to przeżyją.
- Jak pani sobie psychicznie poradziła ze śmiercią mamy i siostry?
W takim momencie człowiek zupełnie inaczej reaguje. Tak jak sobie przypominam, to [w czasie Powstania] praktycznie nie zdawałyśmy sobie sprawy jako dzieci, że nam grozi niebezpieczeństwo. Szereg osób – dzieci, jak moja Ewa, która zrobiła przepustkę, (którą oddałam do Muzeum Powstania), która upoważniała do chodzenia po schronie i podwórku, którą dzieci powinni się legitymować. Wpływ wszystkich wydarzeń na dzieci był bardzo duży, ale wydaje mi się, że nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, że coś się może stać. Dziadkowie też zachowywali spokój, mieszkając na parterze. Moja mama na przykład wybrała się z Ewą w odwiedziny do szpitala do jednej z naszych znajomych łączniczek, która leżała na Chełmskiej i zaniosła jej konfitury z poziomek. Ta pani teraz spotkawszy mnie w sześćdziesiąt lat po Powstaniu opowiadała, jaką szaloną frajdę jej te konfitury wtedy zrobiły. W małym stopniu zdawałyśmy sobie sprawę, że to się może tak tragicznie dla nas skończyć. Trudno było sobie wyobrazić, że życie może się tak łatwo skończyć, mimo że widzieliśmy rannych i ludzie wokół umierali, ale nie wywierało to przygnębiającego wrażenia. Później, po śmierci mamy i Ewy, uważałam, że też powinnam jak najszybciej umrzeć, i że zginę przed końcem Powstania. Byłam tego prawie pewna i sobie serdecznie tego życzyłam. Nie wyobrażałam sobie, że mogę żyć dalej, jak one nie żyją.
Przenieśliśmy się na Wiktorską do domu 21, czyli sąsiedniego, i tamten dom był słynny z tego, że pod podwórkiem miał schron. Wszyscy uważali, że pod podwórkiem będzie super bezpiecznie. Poszliśmy tam i ustąpiono nam łóżka, na którym mogłam leżeć czy siedzieć. W pewnym momencie przyszła do nas mieszkająca w tym domu pani, żona szewca Jaskólskiego, i mówi: „Koniecznie do nas na zupę”. Wyszliśmy piwnicami ze schronu, ona tę zupę nam nalała i w tym momencie cały schron pod podwórzem przestał istnieć, bo zniszczył go ciężki pocisk. Jakoś znowu ocaleliśmy.
Był 26 września i 27 rano wkroczyli Niemcy, a właściwie nawet nie wiadomo, czy to byli Niemcy, czy to byli „własowcy”, czy to byli Łotysze, i mieli zamiar wrzucać granaty do piwnic przez okienka, ale te okienka były dosyć obsypane ziemią. Najpierw były kraty, później były worki z piaskiem i tak dalej i oni z tego zrezygnowali. Koło dziesiątej, jedenastej przyszli Niemcy i nas wszystkich wygnali na ulicę Wiktorską róg Wiśniowej. Ustawili nas pod murem z karabinami maszynowymi skierowanymi do nas. To był straszny moment, bo nas strasznie długo tam trzymali, to znaczy w tej chwili mi się wydaje, że to było bardzo długo. Ludzie płakali, głośno się modlili. Dla mnie to było w pewnym stopniu upokarzające, bo chciałam umrzeć i w tej sytuacji wydawało mi się, że im szybciej nas rozstrzelają, tym lepiej. Poza tym, biorąc pod uwagę całą literaturę młodzieżową, jaką byłam w dużym stopniu karmiona w dzieciństwie, wydawało mi się, że nie należy Niemcom pokazywać, że się boimy, tylko zginąć z otwartą przyłbicą czy stojąc na baczność. Nie wszyscy byli karmieni takimi książkami, taką literaturą, no i nie wszyscy stracili bliskich, więc działy się bardzo nieprzyjemne sceny. O godzinie dwunastej, o czym się później dowiedziałam, został podpisany akt kapitulacji Mokotowa, przyjechał Niemiec motocyklem z przyczepą i rozkazał stojącym żołnierzom z karabinami maszynowymi wycofać się, a nas pognano na pole wyścigowe, gdzie był pierwszy obóz przejściowy.
- Czy pani dziadkowie byli wtedy z panią?
Nie, była Marynia, gosposia dziadków, i była jakaś pani, której [nazwiska] nigdy nie odkryłam. Właściwie nie wiem, kto to był. Ona i Marynia podobno mnie cały czas niosły, chyba siedem kilometrów stąd na pole wyścigowe. Wtedy już skończyłam jedenaście lat, ale dziewczynką byłam sporą, więc podziwiam, jak mogły dać radę, żeby mnie nieść. [Później] dołączyli dziadkowie i dołączyła ciocia Florentyna, o której mówiłam, a którą Niemcy wygnali bez butów. Szła do połowy drogi przez pola w takich łapciach słomianych, które znaleźliśmy, ale doszła. Miała wtedy przeszło osiemdziesiąt lat i doszła na Wyścigi. Nic nie wzięlibyśmy ze sobą, bo dom dziadka w noc z 25 na 26 spłonął. Pamiętam scenę, jak dziadek stoi na podwórku i patrzy, jak płonęły jego książki (miał dużą bibliotekę i miał dużo obrazów swoich kolegów malarzy). Wtedy wydawało się, że to nie ma znaczenia. Trudno w ogóle mówić, że to jest jakaś strata. Dziadek wziął dwa skórzane nesesery, które do tej pory istnieją, i w których nic nie było.
Po drodze zbieraliśmy cebulę, bo w czasie okupacji istniał kult cebuli, którą się wysyłało do obozów koncentracyjnych czy do oflagu, gdzie był mój wujek, żeby przeciwdziałać szkorbutowi i chorobom, które można ratować przy pomocy witamin. W jakiś sposób doszliśmy na Wyścigi i tam miałam wielki moment strachu, wchodząc przez bramę. [Myślałam] sobie: „Zginąć to zginąć”. Bardzo chciałam i po śmierci mamy o tym marzyłam. Bałam się [jednak], że tam będzie obóz tego typu jak Oświęcim, czyli Auschwitz, czy coś takiego, i że wielkie stajnie, które tam były, to są komory gazowe. Tak sobie to wyobrażałam. Wyobrażałam sobie, że śmierć przez uduszenie w komorze gazowej jest dużo gorsza niż śmierć przez odłamek czy kulę, czy bombę… Później dostaliśmy chyba czarną kawę zbożową.
Nocowaliśmy na słomie i następnego dnia rano wywieziono nas, chorych, dzieci i starych ludzi wagonami – węglarkami do Pruszkowa. W Pruszkowie mieliśmy zaprzyjaźniony dom, a właściwie prawie rodzinny, który był własnością cioci Florci. Dziadek postanowił, że się „pozbędziemy” cioci Florci [dzięki temu], że miała kenkartę, że [była] zameldowana w Pruszkowie, żeby nie wchodziła z nami do obozu, tylko żeby odłączyła się od nas, ale prawie nie słyszała, więc trudno to było jej wytłumaczyć. Dziadkowi się wydawało, że zrozumiała i odeszła na chwilę, poszła wzdłuż muru obozu w Pruszkowie, a my weszliśmy do obozu. Później opowiadała nam znajoma, która pracowała u dziadka w biurze, że nagle usłyszała, że ciocia Florcia, którą znała, awanturuje się przy bramie: „Józiowie, Józiowie! Gdzie jesteście, bo ja idę z wami?”. Gwałtownie zaczyna się kłócić z Niemcami przy bramie, żeby ją wpuścili do obozu. Pani Halina wytłumaczyła strażnikowi, że ta pani jest niezupełnie przytomna, że wydawało jej się, że zobaczyła swojego brata wchodzącego do obozu i stąd jej reakcja, no i strażnik dał cioci Florci eskortę, która ją odprowadziła do domu w Pruszkowie, gdzie była rzeczywiście zameldowana. Dzięki temu dziadek miał już tylko babcię i mnie pod swoją opieką, a nie jeszcze ciocię Florcię, z którą było bardzo trudno się porozumieć. Byliśmy tam trzy dni i później nas zwolniono.
Tak, jak w czasie Powstania się zupełnie nie bałam, to później zaczęłam się bać potwornie. Przelatujący samolot powodował u mnie histeryczną reakcję. Chowałam się za firankę przy każdym oknie w Pruszkowie, gdzie właściwie nic ze strony samolotów nam nie groziło. Drugą rzeczą, która mi została jeszcze na parę miesięcy i jeszcze po wojnie bardzo długo miała wpływ na moje życie i na to, co w tej chwili opowiadam, to to, że uważałam, że opowiadanie o Powstaniu, o śmierci mojej mamy, o Ewie, o tym, co się działo i o wszystkich przejściach wojennych, to jest profanacją ich pamięci. Przez wiele lat nie mogłabym opowiedzieć tego, co tutaj opowiadam, obcym osobom o swoich przeżyciach. Dlatego powiedziałam, że moje wspomnienia na pewno są okrojone przez to, że nie chciałam rozmawiać. Wychodziłam z pokoju, jak dziadek opowiadał wszystkim krewnym czy znajomym, jak to było, bo wszyscy się spotykali po wojnie. Wróciliśmy do Warszawy w lutym i masę osób się zgłaszało, [bo] byli ciekawi [naszych losów]. Mama miała mnóstwo przyjaciół. Miałam pretensje do dziadka, że mógł o tym mówić, może nie chciał, ale mógł o tym mówić.
- Co spowodowało zmianę pani postawy w tym wypadku, że zaczęła pani o tym mówić?
Lata upłynęły. Nie można żyć w ciągłym stresie przez sześćdziesiąt lat. Później moje życie potoczyło się względnie normalnie, [ale zawsze] zostało to w jakiś sposób zmienione. Przeszłam szereg operacji, które robił profesor Gruca, wówczas bardzo znany chirurg-ortopeda. Skończyłam szkołę, to znaczy jeszcze dwa lata chodziłam, bo po Rejtanie byłam przez dwa czy trzy lata w szpitalu, w Konstancinie, dzisiejszym „Stocerze”. Przechodziłam kilkanaście różnych operacji i później poszłam do szkoły Żmichowskiej, dwa lata przed maturą. Były to jedne z gorszych lat w moim życiu, ponieważ zupełnie nie potrafiłam się dopasować do szkoły. Nie potrafiłam czterdzieści pięć minut siedzieć na lekcji. Nie fizycznie, tylko psychicznie. Nie potrafiłam się uczyć metodą szkolną z dnia na dzień, czy z tygodnia na tydzień. Uczyłam się cały czas właśnie między innymi w „Stocerze” z moją starszą koleżanką, która mnie przygotowywała do egzaminu do szkoły. Wszystkie moje koleżanki u Żmichowskiej były już dorosłymi pannami, miały przeważnie chłopaków, a ja byłam ciągle tak jak dziecko w „Stocerze”, gdzie leżałam na oddziale dziecięcym siłą rozpędu.
Później zdałam maturę, dostałam się na biologię, tak jak chciałam. Może bardziej chciałam iść na architekturę zieleni, ale byłam za słaba fizycznie. Prawdopodobnie by mnie nie przyjęli, więc poszłam na biologię. Wszyscy właśnie uważali, że moja przyszłość będzie w białym fartuszku przy mikroskopie. Życie moje ułożyło się trochę inaczej, dlatego że namówił mnie jeden z profesorów – konkretnie profesor Tarwid, na to, żebym jednak zaczęła pracować w terenie. W szpitalnych rekonwalescencjach nauczyłam się pływać i pływałam dużo lepiej od wszystkich moich kolegów. Jeszcze w czasie studiów dostałam się na studenckie prace zlecone na Wiśle i zaczął się nowy rozdział mojego życia, właśnie hydrobiologiczny. Trzydzieści lat pracowałam w PAN-owskim Instytucie Ekologii, jako hydrobiolog. Później na ostatnie [przed emeryturą], osiemnaście lat przeniosłam się do Siedlec [do Wyższej Szkoły Rolniczo-Pedagogicznej]. Zorganizowałam tam Katedrę Ekologii i Ochrony Środowiska i tam pracowałam aż do emerytury profesorskiej, [uzyskanej po skończeniu siedemdziesięciu lat].
- Co by pani chciała przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Nigdy nie należy się w życiu załamywać, tylko trzeba iść naprzód. To wyniosłam przede wszystkim z przykładu mojej rodziny, głównie dziadka, który parę razy odbudowywał swoje życie [zawodowe] od podstaw, mojego ojca, który w bardzo ciężkich warunkach studiował, [pracował społecznie] i mnóstwo osiągnął, co doceniam dopiero teraz. Umierając, jako młody, trzydziestoparoletni człowiek miał duży dorobek i społeczny, i zawodowy; mojej mamy, która się nie załamywała w tych wszystkich ciężkich przejściach, i mojego własnego życia, które obecnie, muszę powiedzieć, że dzięki mojemu mężowi [i moim licznym przyjaciołom] było bardzo [udane].
Warszawa, 12 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon